Darmowa prenumerata - tu i teraz!
Menu
  - Redakcyjne
  - Strefa NN
  - Net
  - Teksty poważne
  - Polemiki
  - Meritum
  - Filozofia
  - Szkoła
  - Nauka
  - Poezja
  - Opowiadania
  - Komputery
  - Muzyka
  - Wstęp
  - Confessione
  - Dwie strony zwierciadła
  - Jak Śniłem?
  - Królestwo Światła
  - Monospace
  - Otchłań ponad morzem
  - Notes przydrożny - dygresje.
  - Odszedłeś...
  - Oneirika_05099
  - Oneirika_55645
  - Oneirika_919
  - Oczekiwania, nadzieje, rozczarowania
  - Poniedziałek
  - Sarriss z Czarnej Zatoki (1/6)
  - System
  - Ścieżki losu
  - W krainie
  - Tremoriańskie drogi
  - Ucieczka
  - Wigilia z Tobą
  - Wyśniłam Cię
  - Zaproszenie
BezImienny - wersja online!
Czytelnia.net - lektury szkolne, debiuty literackie, poezja, cytaty... i wiele więcej!
Poprzedni artykułNastępny artykuł Opowiadania  

Ścieżki losu


TJMulder

Nigel: Piękne...to chyba wystarczy.


      Czy zastanawialiście się kiedyś nad ścieżkami losu? Wiele razy obawiałem się tego, co obawiali się, a nawet co przyjmowali za pewnik inni ludzie - że ścieżki losu są pokręcone, złudne, że tworzą wielki labirynt życia, w którym mało kto nigdy się nie gubi. W pewnym momencie gubisz się w tym wszystkim, albo stajesz pośrodku i uświadamiasz sobie, że wokół ciebie jest wiele ścieżek, wiele dróg, zaułków, że jest tego tak wiele, że czujesz się zagubiony i bezradny, że czujesz się tylko człowiekiem, małym pyłkiem, nic nie znaczącym. Zastanawiasz się wtedy, jak to jest, że stałeś się człowiekiem, jak to jest, że czasami czujesz się, jak zwierzę laboratoryjne, jak to jest, że tak górnolotna sprawa, jaką jest życie, drwi sobie z ciebie i wyśmiewa. Wielu czuje się zagubionych. Ja miałem często nadzieję, a nawet wierzyłem w to, że panuje globalny, choć rzadko dostrzegalny gołym okiem ład. Ale to przekonanie było tak samo idealistyczne, jak cały mój światopogląd, dlatego zachowywałem go tylko dla siebie i dla wąskiego grona odbiorców, którzy albo się dziwili moim słowom, albo podchodzili neutralnie, lub też może coś w tym wszystkim odnajdywali, jakąś drogę, jakieś światło w mroku. Zastanawiacie się, co mnie tak wzięło na refleksje. Tak to jest, że - jak na ironię losu - człowiek poświęca się refleksjom wtedy, gdy los z niego drwi. Wcześniej nie ma na to czasu, a może sam siebie oszukuje. Ja w każdym razie nie do końca nie miałem czasu - wbrew wszystkiemu lubiłem refleksje, lubiłem rozmyślać, choć nie zawsze myślenie bywa pozytywne. Myślenie bowiem jest jak pukanie do bramy świadomości, gdy w końcu się otworzy - ujrzysz nie zawsze to, czego w głębi Duszy pragnie ujrzeć każdy z nas - nie zawsze dopukasz się do raju. Ja aktualnie na pewno nie przebywałem w raju i pewnie dlatego m.in. znów zagłębiłem się w refleksje...

Grudzień, 2001 roku

      Ostatnio jedna z koleżanek - z wąskiego grona najbardziej udanych, internetowych znajomości, zapytała mnie, czy lubię podróżować. Generalnie stwierdziłem, że tak, a to proste pytanie pociągnęło za sobą wiele wspomnień, które, choć nie zwaliły się na mnie wszystkie od razu - zdecydowanie nadciągały systematycznie w moją stronę. Wspominałem różne rzeczy - w końcu podróże nie były moją - outsiderystyczną domeną - ale i tak miałem co wspominać. Na początku nadeszło wspomnienie efektywne, choć w gruncie rzeczy krótkie i chyba błahe - wycieczki rowerowej, jaką kiedyś urządziłem sobie w przyjaznym gronie nie pamiętam już kogo. Wtedy największym zdarzeniem tego wypadu był dla mnie widok całej panoramy miasta. Ale później nadeszły wspomnienia dotyczące innych wycieczek, które organizowałem w jedno miejsce, kilkanaście razy w moim życiu. Najczęściej z kumplem - wyruszałem do oddalonej o kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt kilometrów wsi, niezwykłego dla mnie miejsca. Nie pamiętam już, kiedy pierwszy raz się tam udałem i w jakich okolicznościach - te wspomnienia leżą za mgłą, a ja już nie jestem w stanie sobie przypomnieć teraz tego wszystkiego, co najpewniej jeszcze niedawno pamiętałem. Nie dysponuję aż takim spokojem stoickim, aby w każdych warunkach dysponować pełną mocą moich myśli i umysłu. Wieś owa, do której się wybierałem kilkanaście razy w życiu - była podzielona jakby na dwie części - przeszłość i teraźniejszość. Kiedyś była to zapewne osada, którą z powodzeniem moglibyśmy porównywać do tego, co opisywał Mickiewicz w "Panu Tadeuszu". Ale teraz czas zrobił swoje. Do wsi można było wjechać z kilku stron, jednak my wybieraliśmy tą najbardziej efektowną - wjazd od strony przeszłości. W gąszczu lasu wyłaniał się dość spory dziedziniec, po prawej stronie znajdowały się zabudowania, najpewniej dawnej służby, po lewej stał dwór, którego nigdy nie nazwałbym dworkiem, a naprzeciwko stała brama, a raczej jej ruiny, nadgryzione zębem czasu. Jak łatwo się domyślić - najbardziej interesował mnie ów dwór. Zastanawiające jest, do czego dąży umysł ludzki w pewnych okolicznościach, gdzie płynie potok myśli, a raczej strumyk, zwężający się w konkretnym celu. Dostrzegam, iż właśnie teraz umysł dąży do analizowania faktów, stoi przed inną bramą, niż ruiny naprzeciwko wjazdu do wsi, i analizuje, aby zrozumieć sens, którego wiecznej obecności zawsze był pewien. Dwór w tej wsi mnie fascynował - akurat w jego przypadku czas nie dał tak strasznie znać o sobie. Posiadłość nadal stała w jednym kawałku, tylko dach był pozbawiony części dachówek. niektóre szyby w oknach były popękane, jak i ściany w niektórych miejscach. Dwór był zbudowany na planie prostokąta - główne wejście znajdowało się pośrodku jego dłuższego boku. Istniało jeszcze drugie, moim zdaniem piękniejsze wejście - z boku posiadłości - schody, po bokach kolumny, a całość przykryta z kunsztem wykonanym dachem. Ślady kunsztu było widać także w pozostałościach podłogi - w pięknej pewnie niegdyś konstrukcji, którą sztuką nazwać można by bez wahania - obraz, wykonany z podłogowych kostek. Schody miejscami odsłaniały cegły, z jakich były wykonane, kolumny były obdrapane, a drzwi, mimo faktu, iż nadal piękno przeszłości w nich drzemało - próchniały od wewnątrz, a ich świetność już minęła. Cała posiadłość prezentowała się, jak sen, jak coś, co nie istnieje tu i teraz. Druga część wsi nie fascynowała mnie - była dla mnie obca, znajdowała się za bramą wjazdową do przeszłości - była to teraźniejszość. Nie interesowała mnie nigdy, nawet teraz, gdy właściwie mógłbym się zastanawiać, czy jej bliskość nie jest praktyczna dla mnie. Odrzuciłem tą myśl, gdyż zauważyłem, iż odbiegam od głównego nurtu. Dwór mnie inspirował, ale nie tylko z zewnątrz. Jakkolwiek drzwi były zazwyczaj zamknięte na kłódkę, tak do środka można się było dostać, wcale nie wysilając strasznie umysłu. Można było "pozwiedzać" i zakosztować smaku przeszłości, tak słodkiego, a zarazem gorzkiego, jak zapach, który pozostał, mimo iż źródło już dawno minęło. Jak zapach pięknej kobiety, która już odeszła... Dwór mnie inspirował, a jego moc inspiracji wcale nie zniknęła - nie dziwię się więc, że dość szybko odrodziła się po tym, jak koleżanka zapytała mnie, czy lubię podróżować. Wspomnienia zaczynały wracać, urok zaczął nęcić, przywoływać. Postanowiłem wtedy, zresztą już wcześniej wiedziała o tym moja podświadomość - postanowiłem ponownie się tam udać. Dawno już tam nie byłem, ale mimo wszystko teraz znów postanowiłem to uczynić. Pora była dobra, gdyż nie było wakacji - na wakacjach jest trudniej, gdyż często inni ludzie także lubią pooglądać sobie dwór, mój dwór, który właśnie takim stał się dla mnie częściowo, gdyż tak intensywnie na mnie wpływał. A przy innych osobach to już nie było to - czułem się skrępowany, nie czułem się sobą, byłem niespełniony. Jakby naruszyli moją prywatną przestrzeń. Teraz była zima i nikomu na myśl nie przychodziło, aby udawać się na wypoczynek do tej wsi, która nie była w gruncie rzeczy wiejskim kurortem wypoczynkowym, a tylko zwyczajną, małą osadą, która być może w całości zasypiała tak, jak usnął ów dwór, będący jej perłą. Postanowiłem ponownie się tam wybrać. Poszedłem pieszo, jakkolwiek wiedziałem, że zajmie mi to o wiele więcej czasu, niż gdybym jechał rowerem. Udałem się tam po południu, gdy wszyscy przebywali już po pracy w gronach rodzin, grzali się przy kominkach, piecach, kaloryferach. Gdy cieszyli się widokiem choinki, ustawionej dzięki usilnym prośbom dzieci, mimo, iż do Świąt Bożego Narodzenia pozostało jeszcze trochę czasu. Ubrany byłem w miarę ciepło, na tą okazję wziąłem ciepłe buty, gdyż wiedziałem, jak bardzo mróz może się dawać we znaki stopom. Gdy po długiej wędrówce znalazłem się na dziedzińcu, a naprzeciwko miałem ruiny bramy - nic mnie nie zdziwiło - nadal padał śnieg, który przesłaniał wszystko w pewnym stopniu, jakby ktoś nałożył jakiś filtr na ten piękny obrazek w programie graficznym. Ruchoma ściana białego puchu. Dla mnie istniał wtedy tylko dziedziniec, tylko ta część przestrzeni dookoła dworu i z dworem w centrum. Wydawałoby się, jakbym był w środku tej zabawki - kuli, w której znajduje się jakaś piękna miniatura, a w której po potrząśnięciu zaczyna padać sztuczny śnieg. Tak mała rzecz, a tak wiele zawierająca, jak magnes, przyciągająca uczucia, a może będąca źródłem uczuć... Znajdowałem się na dziedzińcu, ale śnieg nie zachęcał mnie do dłuższego przebywania na otwartej przestrzeni. Nie żebym miał jakieś negatywne uczucia względem śniegu, jak to czyni wiele osób, narzekając na śnieg, tak, jak na deszcz, jak i na mróz zimą, a na upał latem. Śnieg był dla mnie przyjacielem - taki milczący, niekrzykliwy, w przeciwieństwie do deszczu, który zawsze miał coś do powiedzenia, ale milczący, wyrozumiały, a nawet ciepły. Śnieg wydawał mi się przyjacielem, dlatego odczuwałem to specyficzne ciepło, od niego bijące. Śnieg maskował mnie, otulał, koił. Zawsze mnie rozumiał. Zimą byliśmy, jak para. I także tamtej chwili nie miał nic przeciwko temu, abym udał się do środka dworu. Wchodząc do środka nie spodziewałem się niczego, czego mógłbym się nie spodziewać - byłem pewien, że prawie nic się tutaj nie zmieniło - dwór nikogo nie interesował - on po prostu spokojnie stał, nie wiem, czy dlatego, że ludziom nic się nie chciało robić w tej kwestii, czy może - w co raczej wolałbym wierzyć - iż uszanowali jego sen, sen piękności, gdy żadnego wdzięku nie należy budzić, bo można tą piękność przez chwilę zaburzyć. W chwili, gdy stanąłem na korytarzu we wnętrzu dworu - na zewnątrz panował już delikatny mrok, było już dość późne popołudnie, ale na mnie nie robiło to wrażenia, tak, jakby moja podświadomość wiedziała o wiele więcej, niż bym się mógł po niej spodziewać. Dlatego nie rozmyślałem nad tym, jak wrócę w ciemności do domu. Ten dwór w pewnym sensie wydawał mi się bliższy, niż mój dom, podobnie, a nawet bardziej ciepły, niż śnieg na zewnątrz. Często potrafiłem odczuwać aurę chwili, osoby, otoczenia - rozpoznać ją, w tamtej chwili nie miałem wrażenia obcości, jakby to, co mnie otacza, było mi obce - miałem wręcz przeciwne odczucia - jakbym był u siebie. Powoli zacząłem iść korytarzem. Miałem ze sobą dość sporą latarkę, która skutecznie rozświetlała mrok otoczenia, szczególnie intensywny tam, gdzie nie docierała mdła poświata z okien. Byłem na najniższej kondygnacji domu, gdyż właśnie przez jedno z okien piwnicznych się tu dostałem. Korytarz ten, jak i wszystkie inne - były do siebie podobne, trochę gruzu, niezbyt pełno, ale też i nie śladowe ilości, obdrapane ściany, sufity. Szedłem powoli, rozkoszując się tym pięknem, które nie było widoczne gołym okiem, ale które ja widziałem i odczuwałem oczami Duszy. Zatrzymałem się na chwilę przy małej windzie kuchennej, wmontowanej w ścianę. Czy jeszcze działała? Nie musiałem sprawdzać - to nie była ważna kwestia, liczyła się sama obecność windy, że była tutaj nadal. Po pewnym czasie udałem się na górę. Stanąłem na poziomie gruntu, kilkanaście metrów przed sobą miałem główne drzwi wejściowe, obok częściowo skręcone, piękne schody na górę. Stałem na pustej przestrzeni, gdyż mebli w tym budynku nie było już wcale. Tu było za pusto, więc postanowiłem wejść na górę, do części, w której kiedyś toczyło się najwięcej życia, ta przestrzeń najbardziej mnie fascynowała. Wszedłem na piętro, do części pokojów mieszkalnych. Sypialnie, pokoje prezentacyjne, salony, pokoje zabaw... Wiele tego tu było, wiele jest nadal. Nie miałem jakiegoś konkretnego planu tej "wycieczki", szedłem tam, gdzie kierowały mnie uczucia, nie czułem się niepewnie. Udałem się w stronę jednego z pokoi w końcowej części korytarza, który, miałem takie wrażenie - wybitnie na mnie oddziaływał. Otworzyłem delikatnie drzwi, właściwie powstrzymywałem się od tego, aby nie zapukać. Mym oczom ukazała się przestrzeń ciepła, najbardziej ciepłe miejsce, jakie tu istnieje, wg tego, co czułem. Łóżko, a raczej to, co z niego pozostało - wyglądało na to, że było to duże i piękne łóżko. Oczywiście na podłodze stały element wystroju teraźniejszości - gruz. Dookoła można było też zauważyć części ram, najpewniej obrazów, które tu kiedyś wisiały. Gdzieś tam trochę szkła. Tu było najbardziej pięknie. Usiadłem na łóżku, które teraz było tylko wielką drewnianą podstawą, z trzema tylko kolumnami, z kilkoma mniejszymi deskami. "Łóżko z baldachimem". Czułem się wybitnie dobrze, tak dobrze, jak nigdy dotąd. Wtedy miałem wrażenie, coraz bardziej słabnące, że to, co czuję, jest niewyjaśnione. Coraz bardziej w mojej Duszy pojawiało się rozpoznanie, światło w mroku, zarys drogi w labiryncie, właściwej drogi. Zauważyłem, że przeoczyłem jedną rzecz - świeczki. Zabrałem ze sobą świeczki, wtedy jeszcze nie wiedząc właściwie, czy w ogóle jest sens je zabierać, włożyłem je do wewnętrznej kieszeni kurtki, do drugiej wkładając zapałki. Teraz tylko latarka była znaczącym źródłem światła, a latarka miała ograniczoną moc. Co prawda jestem przewidujący i zabrałem także zapasowe baterie, ale nigdy nie wiadomo, co się może stać. Być może podświadomie zabrałem świeczki właśnie na tak specyficzną okazję... Ustawiłem je ostrożnie na podłodze, daleko od okna, choć w gruncie rzeczy i tak nie musiałbym się bać o to, że ktoś zauważy nikły blask - okno tego pokoju wychodziło z tylnej strony budynku, na jezioro, które od reszty wsi oddzielała ściana drzew. Jakikolwiek blask mniejszy od pożaru z tej strony nie byłby widoczny dla nikogo. A ja nie miałem zamiaru wzniecać pożaru. Po ustawieniu świeczek tak, aby mieć pewność, że się nie przewrócą i nie zgasną, zapaliłem je. Skutecznie rozświetliły cały pokój, a pozostałości mroku kryły się już tylko w narożnikach pomieszczenia. Stanąłem wyprostowany i wchłaniałem ten piękny nastrój, jakiego tylko odcień czułem nieraz w snach. Zbliżyłem się do okna, wyobrażając sobie widok, jaki można było stąd podziwiać za czasów świetności. I nagle moja prawa noga w coś wpadła, bezwarunkowym ruchem najpewniej szybko ją wyciągnąłem. Nie miałem się czego bać - sam siebie zgromiłem - przecież czuję się tu dobrze. Przyjrzałem się przyczynie tego, co się stało - jedna z desek podłogi przy oknie pękła. Było to zrozumiałe, gdyż deski przy oknie były najbardziej narażone na wilgoć i pewnie spróchniałe prawie doszczętnie. Zauważyłem, że pęknięta deska odsłania małą przestrzeń pod sobą. Znów zapaliłem latarkę, aby mieć lepszy widok, ostrożnie, aby nie pokaleczyć się, wyrwałem ostatecznie tę deskę i odłożyłem na bok. Oczom moim ukazała się przestrzeń, wcale nie przypadkowo stworzona - była całkiem dobrze zachowana - ścianki boczne wyłożone były deskami innego rodzaju - błyszczącą okładziną, która zaskoczyła mnie, iż tak dobrze się utrzymała. Przyglądając się temu fenomenowi zauważyłem coś, czego wcześniej nie dojrzałem - znajdowały się tu umocowania dla małych zawiasów, które znajdowały się - byłem tego pewien a później sprawdziłem ostatecznie - także na pękniętej desce. Wyglądało na to, że odkryłem ukrytą skrytkę kogoś, kto tu mieszkał. Wiedziałem to odrobinę wcześniej, gdyż skrytka ta nie była pusta. Znajdowało się w niej małe pudełko, opakowane w coś w rodzaju woreczka, chyba na wypadek dłuższego tu przebywania. Ostrożnie wyjąłem to pudełeczko z worka. Było pięknie zachowane - czarne pudełko, obite czarnym materiałem - najprawdopodobniej pluszem. Otworzyłem je. W środku znajdował się złoty łańcuszek, z przyczepionym medalionem, takim zamykanym, który można było otworzyć. Ten znany typ, służący do przechowywania wizerunków osób, które kochamy najbardziej, a raczej osoby. Otworzyłem medalion i ujrzałem doskonale zachowane zdjęcie pięknej niewiasty. Wstrząsnęło mną, usiadłem na łóżko. Przyjrzałem się dokładniej tej fotografii - piękne oblicze, twarz jaśniejąca pogodnym wzrokiem, piękność emanująca z wewnątrz, ta specyficzna aura, te oczy. Coś ukłuło mnie w sercu tak mocno, nie mogłem oderwać wzroku od wizerunku tej postaci. W końcu spojrzałem na wewnętrzną część drugiej połówki medalionu - był na niej misternie wygrawerowany napis - "Twoja DP na wieczność - Laura". Nie wiem dlaczego, nie wiedziałem dlaczego - zacząłem płakać. To nie była nieznana mi osoba, nie w coraz to intensywniejszym świetle, pojawiającym się w mej Duszy. W dalszym ciągu leżałem na łóżku, zapragnąłem wstać, gdy nagle coś w łóżku pękło i jedna z trzech kolumn przewróciła się, powodując zawalenie się całej konstrukcji...

- Paniczu Marku - panna Laura już oczekuje panicza.

- Dzięki Steve, jak tam zdrowie ?

- Zadowalająco, paniczu, jak zwykle, dziękuję. Ale niech panicz nie pogrąża się w rozmowie ze mną, gdyż czeka na panicza ktoś, z kim pogawędzi pan o wiele milej.

Mark pognał schodami na górę, gdyż już nie mógł się doczekać spotkania z ukochaną. Nareszcie zakończył nauki w szkole i powrócił do domu, nareszcie do niej. Nie było go długo - co dzień wyjeżdżał na kilkanaście godzin, a dziś był ostatni dzień szkoły, przed świątecznym okresem wolności. Laura pobierała nauki w domu, ale to nie przeszkadzało nikomu. Razem często sobie pomagali. Dziś jednak tak dla Marka, jak dla Laury - zakończyła się ta regularna intelektualna praca. Mark szybko dobiegł do góry i zaczął biec długim korytarzem w znajomym celu - do pokoju na jego końcu. Kiedy tak biegł - myślał o tym, czy rano Laura znalazła jego przekaz. Dostał od rodziców na urodziny w tym roku dwa medaliony na złotych łańcuszkach, do których można było włożyć fotografie najukochańszej osoby i postanowił takim właśnie medalionem obdarować Laurę, uprzednio umieszczając w nim swoje zdjęcie. Mark dobrze wiedział, gdzie schować medalion, aby dotarł do Laury - od dłuższego czasu domyślał się, że jak każda dziewczyna w jej wieku, ma w swoim pokoju tajną skrytkę. Nie chciał oczywiście naruszać jej prywatności - Laura w to nie wątpiła, chciał tylko umieścić tam swój podarunek. Laura co dzień zaglądała do tej skrytki, gdyż chowała tam swój dziennik. Mark był pewien, że Laura odnalazła medalion. Przy samych drzwiach do jej pokoju zatrzymał się, wziął głęboki oddech i zapukał. Już po chwili usłyszał znajomy, piękny, boski głos, za który oddałby życie, zapraszający do środka. Laura siedziała na swoim łóżku, pięknie ubrana, w błękitny strój, jej najładniejszą, dwuczęściową suknię. Wiedział, że ubrała ją dla niego, na tą specjalną okazję. Na szyi miała medalion Marka. Bez słów Mark podszedł do Laury i podał jej dłoń. Jego ukochana wstała i złożyła pocałunek najpierw na czole, później na ustach Marka. Byli jednością, najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi. Usiedli na łóżku i poświęcili się rozmowie, planom na wolne dni świąteczne, planom na przyszłość. Kiedy Mark opuścił Laurę, gdyż nadeszła pora przygotowań do kolacji - ona myślała nad zrealizowaniem swojego planu. Wiedziała o podarunku rodziców dla Marka i wiedziała również, do czego Mark ów prezent wykorzysta. Sama także chciała uczynić podobny gest, aby dopełnić mocy symboliki. Zamierzała podarować Markowi jego własny, drugi medalion, z jej zdjęciem. Mark wygrawerował na swoim napis - ona nakazała wygrawerowanie podobnego. Wcześniej odnalazła w jednej z szuflad w pokoju Marka ten właśnie medalion. Zamierzała podarować mu go jutro wieczorem, do jutra miał być gotowy. Po kolacji usnęła z miłością na twarzy i w sercu. Tymczasem Mark następnego dnia był bardzo przejęty, to nie koniec bowiem tego, co chciał uczynić. Jego ostatni dzień nauki był dla niego ostatnim dniem przygotowań. Jako osoba, która również posiadała pewien majątek, nadany od rodziców, mógł po swoich osiemnastych urodzinach dysponować nim wg własnej woli. Gdy kilka lat temu zakochał się - zamieszkał razem z Laurą, za pozwoleniem obu rodzin, które doskonale rozumiały taką potrzebę. Rodzice Marka, jak i Laury nie byli jednak świadomi pełni zamierzeń Marka, a tylko domyślali się coś niecoś. Szczególnie rodzice Marka, którzy byli świadomi jakiejś jego poważnej inwestycji majątkowej. Dzisiejszy dzień był zwieńczeniem wszystkiego, co Mark długo przygotowywał. Ponownie zjawił się w pokoju Laury, tym razem wczesnym popołudniem. Była to pora, gdy wszyscy odpoczywali, delektowali się bliskością rodziny, spokojem. Mark uklęknął przed ukochaną, objął jej dłoń w swoją i nałożył na jej palec pierścionek zaręczynowy. Po chwili spojrzał w jej oczy i zapytał - "Wyjdziesz za mnie? Czy chcesz żyć razem ze mną na wieczność?". Nie był niepewny odpowiedzi - Laura odpowiedziała to jedno wyjątkowe "tak", z delikatną łzą w oku. To nie był jednak koniec tego, co Mark zaplanował, szczęśliwy zaprosił Laurę na małą przejażdżkę. Pojechali do posiadłości, w której stworzenie Mark zainwestował - nowy dom tylko dla nich. Nikt później nie ukrywał szczęścia - wszystko zaczęło toczyć się szybko - przeprowadzka i sprawy organizacyjne. Po ukończeniu wszystkich czynności, gdy Laura i Mark stali na progu swojego domu - Laura przypomniała sobie coś ważnego.

- Marku, zapomniałam prezentu dla ciebie, schowałam go w mojej skrytce.

- Lauro, wiem, co to za prezent, zauważyłem.

I Mark pocałował medalion na szyi Laury. Spojrzał na jej smutne spojrzenie i powiedział:

- Najukochańsza - nasze medaliony nie są dowodem naszej miłości, a tylko jej odbiciem - to, że powołaliśmy je do istnienia, stanowi wystarczający gest. Medaliony przemijają, jak wszystko, co materialne, a nasza miłość jest wieczna.

Tym samym Mark zniósł ostatni cień smutku z oblicza Laury. Tak rozpoczęła się ich nowa, wspólna droga...

Obudziłem się, a może odzyskałem przytomność, kilkadziesiąt chyba minut temu, jeśli mnie pamięć nie myli. W każdym razie nigdzie nie dostrzegałem żadnego blasku światła, świece pewnie się wypaliły, a latarka uległa uszkodzeniu. Wiedziałem tylko, że już nie czuję bólu - jeszcze niedawno okropnie go odczuwałem, w nogach, na całym ciele chyba. Byłem świadom, że jestem unieruchomiony i że coś mi się stało, coś poważnego. Nie widziałem jednak niczego. Postarałem się poczuć moje ciało, ale nie odczułem wiele, nie potrafiłem zlokalizować jego uszkodzeń. Lekko czułem prawą rękę, leżącą w czymś, co po chwili zastanowienia określiłem, jako własną krew. Moja prawa dłoń była zaciśnięta na medalionie, który odnalazłem, który ukrywał wizerunek mojej ukochanej, ukochanej, jedynej Drugiej Połowy. Laura. Wszystko już wiedziałem, labirynt w mej Duszy był już całkiem oświetlony, widziałem właściwą drogę, bez cienia wątpliwości, bez chwili wahania. Leżę tu tak, nie wiem, od jak długiego czasu, jak wiadomo, czas ulega zniekształceniu, kiedy się stoi w takiej sytuacji, w jakiej znalazłem się ja. Czułem, że znajduję się w obliczu śmierci, tylko cieszyłem się trochę, że nic mnie nie bolało - ani, według moich wcześniejszych spostrzeżeń - rozległe obrażenia ciała - ani serce, ból Duszy. Wszystko to w jakiś sposób znikło z mojej świadomości, a może znikło całkowicie. Leżę tak unieruchomiony i zdaję sobie sprawę, że ta sytuacja zainspirowała mnie do rozmyślań. Stałem się panem własnej idei, nie niewolnikiem.

Nagle niedaleko ujrzałem blask, światło, ale nie światło, jakie rodzi palący się knot świecy, czy żarówka latarki, natchniona elektrycznością. Światło nietutejsze, wieczne, gorące. Poczułem ciepło, gorąco, miłość. Myślałem, że wzrok mam utkwiony w podłogę, ale jakoś udało mi się zmienić punkt widzenia i ujrzeć... Ujrzałem Ją - Laurę, Drugą Połowę, Najukochańszą. Podeszła do mnie i zaczęła coś mówić, wyraźnie Ją słyszałem, Jej jedwabisty głos, aura.

- Podaj mi rękę.

Powiedziała to tak blisko i tak pięknie, że nabrałem przekonania, że mogę podać jej dłoń bez problemu. Jak się zdziwiłem, gdy faktycznie udało mi się podać jej rękę. Ona delikatnie zachęciła mnie do powstania, a ja bez problemu wstałem. Czułem zaskoczenie, które szybko minęło, gdy zdałem sobie sprawę z tego, co jest za mną. Za mną znajdowało się moje okaleczone i martwe ciało. Nie czułem bólu, bo umarłem. Odwróciłem się do Laury, nadal trzymając jej dłoń. Najukochańsza złożyła mi pocałunek na czole, a następnie na ustach. Poczuliśmy się znów jednością, poczuliśmy wieczne spełnienie. Razem nasze życie nabrało absolutnego sensu - udaliśmy się w Wieczną Miłość.

TJMulder
poczta: tjmulder@go2.pl
www: www.tejotka.terramail.pl
Poprzedni artykułWstępNastępny artykuł