Darmowa prenumerata - tu i teraz!
Menu
  - Redakcyjne
  - Strefa NN
  - Net
  - Teksty poważne
  - Polemiki
  - Meritum
  - Filozofia
  - Szkoła
  - Nauka
  - Poezja
  - Opowiadania
  - Komputery
  - Muzyka
  - Wstęp
  - Confessione
  - Dwie strony zwierciadła
  - Jak Śniłem?
  - Królestwo Światła
  - Monospace
  - Otchłań ponad morzem
  - Notes przydrożny - dygresje.
  - Odszedłeś...
  - Oneirika_05099
  - Oneirika_55645
  - Oneirika_919
  - Oczekiwania, nadzieje, rozczarowania
  - Poniedziałek
  - Sarriss z Czarnej Zatoki (1/6)
  - System
  - Ścieżki losu
  - W krainie
  - Tremoriańskie drogi
  - Ucieczka
  - Wigilia z Tobą
  - Wyśniłam Cię
  - Zaproszenie
BezImienny - wersja online!
Czytelnia.net - lektury szkolne, debiuty literackie, poezja, cytaty... i wiele więcej!
Poprzedni artykułNastępny artykuł Opowiadania  

Oczekiwania, nadzieje, rozczarowania

Nigel: A jednak opłaca się wagarować i przy okazji uratować świat!!!


      Drogi słuchaczu, opowiem ci wspaniałą, a zarazem smutną historię, którą przeżyłem mając "naście" lat. Nie wiem czemu, ale często wracam myślami do tamtego okresu mojego życia, kiedy wszystko wydawało się proste i kiedy człowiek czuł, że jest niesiony na skrzydłach wiatru. Było nie było i może się zdarzyło, a może nie...! Ty możesz wybrać z tego co chcesz...


      Pewnego dnia małe światełko połyskiwało, żałośnie, uśmiechając się do mnie. Skakało, coraz bardziej jaśniejąc. To raz znikało, to pojawiało się, zaskakując mnie z boku. Znałem dobrze ten blask. Nienawidziłem go całą duszą. To on był przyczyną wszystkich niepowodzeń w moim życiu.

Nie chcąc się dłużej torturować niechętnie otworzyłem oczy. Światełko nagle przybrało ogromne rozmiary i zmieniając się błyskawicznie przeistoczyło się w moje okno.

Westchnąłem. Podnosząc się na rękach oparłem się o poręcz mojego zardzewiałego łoża. Zachowując tę pozę patrzyłem w okno, a ściślej mówiąc, na to, co znajdowało się za nim. Otóż kilkadziesiąt metrów od mojego mieszkania stała bardzo stara i nieczynna już fabryka. Nawet nie wiem co w niej kiedyś produkowano. Jedni mówią, że czekoladę, inni, że piwo. Tak, więc z mojego pokoju miałem całkiem niezły widok na tę ruinę. Już od dziecka wiązałem plany z tymi tonami cegieł. Pamiętam, kiedy byłem małym chłopcem lubiłem strasznie rysować czerwone zabudowania - moją fabryczkę. W przyszłości chciałbym ją odrestaurować i zostać jej kierownikiem. Nie jest to szczytne marzenie, ale na takiego opryszka, jak ja, całkiem dużo.

      Wszystkie poranki były takie same. To już klasyka! Przez moje durne marzenia zawsze spóźniałem się do szkoły. Tym razem też tak było. Za pięć minut miała zacząć się pierwsza lekcja, a ja rozklejałem się, siedząc przed jakąś durną dziurą w ścianie. Nie miałem wyboru, musiałem wstawać. Jeszcze tylko przesunąłem wzrok na pozostałe ściany mojego pokoiku. Jak zwykle na jednej z nich widniał od obrazek mojego świętej pamięci kochanego dziadka, a na następnych dwóch zacieki od deszczu, który niegrzecznie przedarł się do mojego "królestwa" przez dziurawy dach.

      Zeskoczyłem na podłogę, a następnie włożyłem noszoną od lat, poszarpaną koszulkę, dziurawe spodnie i rozklejające się buty. O skarpetkach nie wspomnę. W mgnieniu oka zbiegłem po schodach do łazienki. Umyłem tylko zęby i skorzystałem z ubikacji. Byłem strasznym leniem, nie lubiłem się myć. Następnie równie szybko znalazłem się w kuchni. I tam właśnie czekała na mnie niemiła niespodzianka. Mało nie zwymiotowałem. W pomieszczeniu unosił się mdły zapach piwa. Pewno ojciec niedawno wyszedł do pracy. Zawsze się dziwiłem, dlaczego jeszcze go nie wyrzucili z kolei. Nienawidziłem go całym sercem. Nigdy nic dla mnie nie zrobił. On potrafił tylko pić i pić

Mimo żrącej woni udało mi się zrobić kanapkę i zapakować ją do plecaka, który jak zawsze czekał na mnie w prawym rogu kuchni obok kubła na śmieci. Chwyciłem torbę i wyszedłem na dwór.

      Pogoda była piękna. Słońce powoli wychodziło zza budynków, wrony krakały przejmując się czymś, a cała ziemia usłana była kolorami jesieni. Rzeczą dziwną było to, że w XXI w., w świecie pełnym samochodów, wydzielających spaliny itp. mogłem podziwiać tak piękną pogodę i wdychać czyste, wonne powietrze... Kiedyś obiecałem sobie, że gdy przejmę kontrolę nad fabryczką będę uczciwy wobec środowiska i nie będę niszczyć przyrody. A co się tyczy uczciwości, to nie zawsze taki byłem. Chociaż niektórzy widzieli we mnie anioła, ja rozrabiałem i szalałem na całego. Ale na szczęście znaleźli się i tacy, którzy uważają, byłem najgorszym diabłem w klasie.

      W momencie, kiedy znów zaczynałem odpływać w świat marzeń, realnych marzeń, mój świat, w którym byłem taki bezpieczny, ktoś energicznie klepnął mnie w plecy. Musiała to być osoba wielkich rozmiarów, bo akręciło mi się w głowie. Wszystko zaczęło przybierać dziwne wzory, a ja miałem wrażenie, że za chwilę wypluję płuca. Z trudem odwróciłem się chwiejąc się na nogach. Już wyciągałem pięści, żeby policzyć temu bydlakowi żebra, gdy...Ręce opadły mi. I dłoń dałbym sobie odciąć, że na pewno w tej chwili na mojej twarzy pojawił się wielki ból i rozgoryczenie.

      Oczom moim ukazała się najbardziej perfidna gęba na świecie, gęba, którą jeżeli miałbym wybór to chciałbym zobaczyć ostatnią. Wyobraź sobie, przede mną, w całej okazałości prezentował się Marlej. Już samo jego dziwaczne imię budziło strach w całej szkole. Wszyscy unikali go, po prostu każdy bał się panicznie tak ogromnego, barczystego, brzydkiego człowieka. Był on znany ze swojej ogromnej ekscentryczności. Nigdy nie widziałem większego dziwaka. Jednak najdziwniejszą rzeczą był jego mózg. Wiadomo, że od " zarania dziejów wszystkich szkół na świecie", ludzie mający bicepsy jak piłka do kosza są kompletnymi świrami i "psycholami". Ale nie on! Mar, bo tak go nazywałem należał chyba do największych geniuszy na świecie. Do szkoły rzadko chodził, bo mu się nudziło na lekcjach, a na całe dni zaszywał się gdzieś. Mówiąc krótko - znikał bez śladu.

      Zastanawiało mnie, czego mógł chcieć ode mnie ten indywidualista? Przeraziłem się. Jedną z rzeczy, których nauczył mnie dziadek było nie załamywanie się w trudnych chwilach. Wziąłem się więc w garść i już chciałem zapytać się "ekscentryka" o przyczynę tego klepnięcia, gdy on sam o dziwo mnie wyręczył. Powiedział:

-Cześć.

Zamurowało mnie. Takie zwykłe, fajne cześć! Zgłupiałem...

-Cześć - powtórzył

Tym razem te słowo przebiegło przez moje ciało i zatrzymało się gdzieś na dole. Nie wiedziałem co odpowiedzieć i burknąłem ledwo słyszalnie:

-Witaj - tylko na tyle było mnie stać.

Uśmiechnął się, co było rzeczą wcale niespotykaną, a następnie wyciągnął do mnie rękę. Z początku też chciałem, ale biorąc pod uwagę mój "złamany" kręgosłup uściśnięcie ręki tej małpy mogłoby się skończyć dla mnie tragicznie. Zamiast tej czynności, nieudolny uśmiech zagościł na mojej twarzy i lekko przybiłem mu "piątkę". Myślę, że zadowolił się tym, bo przymrużył oczy i rozpromieniał jeszcze bardziej. W ten sposób zaczęła się nasza przyjaźń. Mar podszedł do mnie bliżej i szepnął na ucho:

-Chodź, muszę ci coś pokazać, ale nie tu.

Chwycił mnie pod ramię, tym razem obyło się bez większego bólu i ruszyliśmy "w drogę". Byłem cholernie ciekaw. Trochę mnie wkurzało, że spóźnię się na lekcje. Nie odzywając się, szedłem za nim bardzo podniecony.

Po, krótkiej , milczącej przechadzce znaleźliśmy się w jakimś starym, średniej wielkości domu, a ściślej mówiąc w jego brudnej piwnicy. Dookoła walały się sterty gazet, kartony i ogromna masa butelek. Zanim zdążyłem o cokolwiek zapytać, towarzysz mój pchną małe drzwi w kącie pomieszczenia, których moje szanowne oczy nie miały zaszczytu zauważyć. On wszedł pierwszy, ja, tuż za nim...Teraz proszę o uwagę. W ciągu sekundy dostałem wytrzeszczu oczu! To co ujrzałem przeszło, jak to się pisze w książkach przygodowych moje najśmielsze oczekiwania. Otóż znajdowałem się w ogromniej hali, ale to nie wszystko. Wszędzie ustawiano półki z różnymi kolbami, chemikaliami, substancjami, wokół mnie wirowały biurka, kolorowe lampki, różne maszyny, które widziałem pierwszy raz, a pośrodku wszystkiego, w całej swojej okazałości prezentowało się urządzenie w kształcie kuli ziemskiej. W kilkudziesięciu miejscach, na tej "Ziemi", przymocowane były długie antenki...

Nie mogłem nic wydusić, spojrzałem z dziwnym wzrokiem na doktora. (Chyba jasne, że zasługuje na takie przezwisko?). Odwzajemnił mi spojrzenie z dziwnym błyskiem w oczach.

Zdobyłem się na jedno słowo.:

-Ty?

-Ja!

I wszystko jasne. Byłem pewien, że już nic więcej mnie nie zaskoczy. Myliłem się i to bardzo.

Tak, jak mi kazał usiadłem na ziemi, pod jedną ze ścian.

Siedziałem skulony, opierając się o szafę wielkości Opaty - pani od historii. "Doktórek" kazał mi siedzieć cicho. Wyszedł gdzieś. Wiedziałem, że jest małomówny, ale nie liczyłem, że mi coś wytłumaczy. Przecież chyba od półtorej godziny zamieniliśmy ze sobą góra cztery zdania.

Siedziałem więc z głową w ziemi. Nie byłem ciekaw, jakie uroki posiadają te cztery ściany. Na ogół Tomuś, czyli ja, to osoba spokojna. Niektórzy widzą we mnie aniołka, chociaż tak naprawdę mam swoje za uszami i to dużo. Są jednak tacy, którzy myślą, że jestem największym bydlakiem w klasie. Nigdy nie kręciły mnie fantastyczne i niezwykłe rzeczy. Od zawsze miałem realne marzenia , starałem się "nie wtykać" w czyjeś sprawy i szedłem przez życie swoim tempem.

Nagle ktoś szturchnięciem wyprowadził mnie z zadumania , ha, walnął, aż zgrzytnęło w ramię. Obolały podniosłem się z miną zapytałem:

-I co teraz?

-Zobaczysz- odparł zupełnie spokojnie

Jak zwykle rzucił krótkie zdanko, ba, wyraz. Zdenerwowałem się, ale nie na długo, gdyż moją uwagę przykuł strój kompana. Miał on na sobie srebrną, silnie rażącą kurtkę i takie same spodnie. Cały błyszczał. W ręce trzymał drugi , identyczny "sweterek" i "kalesonki". Nie musiałem zgadywać , dla kogo. To chyba jasne! Podał mi kombinezon do ręki, a sam się udał do tej wilgotnej kuli. Odprowadzałem go wzrokiem , po chwili zniknął w jej wnętrzu. Co miałem robić? Ubrałem swój strój kosmonauty i podążyłem za nim. Gdy już zbliżyłem się do "Ziemi" drzwi same się otworzyły. Wszedłem... W środku, oczywiście, znajdował się on. Siedział na stalowym krześle, czy czymś na wzór krzesła. Ja usadowiłem się na drugim, tuż obok pierwszego "taboretu". Poczułem się jak w kabinie pilota. Powoli zacząłem się niepokoić. Po co on mnie tu zaciągnął? Po co to wszystko? Żeby pobawić się w symulatorze? Żeby mnie wkurzyć do końca pilocik ironiczne uśmiechną się i nacisnął niebieski guzik na "desce rozdzielczej". Świat się zatrząsł. Zrobiło mi się mdło. Wyrzuciłem z siebie:

-Dlaczego ja?!

A później...

-Bo jesteś moim tazjańskim bratem - usłyszałem głos siłacza

-Co, co ty bredzisz? Czy ten sen się jeszcze nie skończył?

-Pytałeś przed lotem, dlaczego ty, więc ci mówię

-Ale co tu się dzieje?

Na to pytanie nie otrzymałem odpowiedzi. Odemknąłem powieki, ale mojego rozmówcy już nie było, za to otaczały mnie jakieś dziwne drzewa i rośliny. Z trudem wstałem i przedarłem się przez krzaki. W oddali na średniej wielkości skale stał Mar. Gapił się gdzieś w siną dal. Podszedłem do niego i rozkazałem moim rogówkom aby podążyły za jego wzrokiem.

      To co zobaczyłem zdziwiło mnie najbardziej...po prostu zobaczyłem miasto. Chyba moje miasto, tylko, że jakieś nowe. całe, całe...Jak to wyrazić? Każdy dom wyłożony był jakimś dziwnym metalem.. Wszędzie sterczały wysokie wieże, ludzie ubrani byli jak "rozbitkowie" z filmu fantastycznego a samochody unosiły się w powietrzu. Nic nie rozumiałem.

-Zaraz ci wszystko wytłumaczę- powiedział kompan, jakby czytając w moich myślach. Posłuchaj mnie i o nic nie pytaj. To jest przyszłość. Rok 4001. Przynieśliśmy się tu, żeby pomóc światu. Ja i ty. Pewno jesteś ciekaw, dlaczego właśnie ciebie wciągnąłem w tę całą zawikłaną przygodę? Proste pytanie, wymaga prostej odpowiedzi. My jesteśmy braćmi, ale nie takimi prawdziwymi. Udowodnię to. Na pewno masz na ramieniu pieprzyk w kształcie Afryki. Oczywiście się nie mylił, miałem, ale tylko skąd o tym wiedział?

-Widzisz - ciągnął dalej - ja też mam i pokazał mi swój. Był identyczny

-Ale ja nadal nic nie rozumiem?

- To słuchaj - powiedział - a teraz zastanów się, czy oprócz dnia dzisiejszego w życiu nie spotkało cię nic dziwnego?

-Nie- odpowiedziałem

-Na pewno? -zapytał

-Namyślałem się chwilę...złota myśl uderzyła mi w głowę

-Nigdy nie chorowałem

-Bingo

-To znaczy...

-To znaczy, że jesteś nieśmiertelny - odrzekł

Wcale mnie to nie zdziwiło, ba, roześmiałem się. ale przyjąłem to za hipotezę, którą należałoby zinterpretować...

- Powiedz mi -zapytałem - Przecież minęło 2000 lat, a tu ciągle stoi moje miasto, tyle, że trochę inne. Dlaczego postęp zmienił je tylko tak niewiele?

- Widzisz, mnie to też interesuje. Nie martw się, znajdę na to odpowiedź

Doktor wiedział, że nie mam ochoty na następne nowości, więc powiedział najspokojniej jak mógł:

-Słuchaj, jesteśmy tu, aby uratować świat od zagłady . W ratuszu znajduje się reaktor, który ma zostać przewieziony do stolicy. Niestety wybuchnie i unicestwi całą Ziemię. Niestety nie wiem w jakich okolicznościach. My musimy tam pójść i coś zrobić, żeby uratować glob...

Przez całą drogę do miasta analizowałem przebieg wydarzeń: podróż w czasie, tajemnicze znaki na ramionach, zagłada świata. To straszne.

      Po pewnym czasie znaleźliśmy się na miejscu. Brama ratusza była ogromna. Weszliśmy do środka. Panował tam miły zapach. Udaliśmy się do sekretarki - robota. Mar zapytał o burmistrza, a ta kupa złomu wskazała czerwone drzwi. Ruszyliśmy w ich kierunku. Zapukałem i wszedłem do środka, za mną "barczysty mózg". Czekała nas przykra niespodzianka. Jakiś gość, jak się póxniej dowiedziałem burmistrz majstrował przy reaktorze, który był wielkości telewizora. Ja nie wiedział co to jest, za to "mózg" dobrze orientował się w sytuacji. Wiedział o wielu sprawach z tego swojego tajnego źródła, o którym dał mi znać w sposób pośredni. Szturchnął mnie w bok , co było znakiem, że to poważna sprawa. Ja nie znałem się na polityce , ale, wiedziałem, że w moich czasach trzymanie takiej rzeczy w pokoju, a co dopiero majstrowanie przy niej było nie do pomyślenia

"Doktór" nie czekając na moją interwencję rzucił się na szefa miasta i powalił go na ziemi.

-Hura -ucieszyłem się- ocaliliśmy świat!

Natychmiast zbiegli się ludzie, którzy w XXI w. nazywali się ochroną. Kolega mój wytłumaczył całe zajście, a olśnieni ochroniarze zabrali się za "władcę".

      Wszystko działo się tak szybko, o wiele za szybko. Ale coś mi tu nie pasowało. To przecież byłoby za łatwe, w ten sposób uratować świat. Zastanawiałem się jaką rolę mam pełnić w tragicznej zabawie? W momencie, gdy ludzie gratulowali i wiwatowali ja podszedłem do tego reaktora, który trzeba było zabezpieczyć. Coś mi tutaj strasznie nie grało. Jeżeli jakieś źródło przewidziało, że są potrzebne, aż dwie osoby do takiej akcji, to czemu tak łatwo poszło? Nie znałem się absolutnie na elektryce przyszłości, ale jedno było pewne. Takie małe "byle co" nie rozwali całej Ziemi. Tu musi być cos jeszcze. Coś większego, ale co? I wtedy pojawiła się ta złota myśl! Miasto! To jest ta bomba! Opowiedziałem o tym obecnym. Uznali, że to co mówię ma sens. Po naradzie zdecydowano, aby zjechać pod ziemię i obejrzeć fundamenty. Jeden radnych domyślił się, że inne ładunki wybuchowe znajdują się pod miastem. Zainteresowało mnie, że samobójcza śmierć miałaby charakter religijny , a wybuch w Ratuszu miał być zapalnikiem dla innych bomb. Niestety w podziemiach nic nie znaleziono. Gdy znaleźliśmy się z powrotem na górze zrezygnowany podszedłem do okna. Patrzyli na mnie z politowaniem. Szczególnie jeden ochroniarz. Wydawało mi się, że go znam, ale nie zaprzątałem sobie tym głowy Uwagę moją przykuły sterczące wieże nad miastem.

Pomyślałem chwilkę... nie...wpadłem w trans... złota myśl...wieże, no jasne! Tym razem strzeliłem. Po kilku godzinach badań w trzydziestu dwóch wierzch znaleziono sześćdziesiąt cztery ładunki wybuchowe. Udało się.

Ocaliliśmy świat! Na wyrazy wdzięczności nie było czasu.

      Trzeba było wracać do domu W tym celu udaliśmy się do pustego pomieszczenia, gdzie w moich czasach istniał bank. Bohater wyciągnął pilota i podał mi go.

-Masz wracaj...

-Co? A ty?

-Wracaj, ja zostaję. Tu jest moje miejsce. Tu mogę się kształcić.

Z żalem go pożegnałem. Chwyciłem pilota i...

      Kilkanaście pistoletów wycelowało wprost na mnie. Tego się właśnie obawiałem- nowości! Dwaj policjanci pochwycili mnie i rzucili na ziemię. Zostałem zatrzymany i przewieziony na posterunek. To dopiero tam się dowiedziałem , że dokonałem zamachu na bank. Prosta sprawa. Jakiś gościu ukradł kasę i zwiał, a ja właśnie pojawiłem się w nieodpowiednim miejscu i czasie. I jak tu wytłumaczyć policji, że przybywam z przyszłości? Sprawa nie do wygrania, chociaż pozostała mi świadomość. Uratowałem przecież świat, to znaczy dopiero uratuję. Teraz jednak byłem złodziejem i bandytą. Czy tak musiało się stać?!


Epilog


Nadzieja na uratowanie fabryki spełniła się. Fabrykę zlikwidowano 1500 lat temu. W końcu była ona najstarszym budynkiem w mieście. Przepraszam, zapomniałem powiedzieć, że rzeczywiście jestem nieśmiertelny. Jednak Mar miał rację. Jeżeli chodzi o rozczarowanie to jeszcze boli mnie sprawa banku. Faktem jest, że dwa tysiące lat temu wygrałem proces, ale ludzie jeszcze długo mnie obwiniali, póki nie pomarli.. To było przykre wydarzenie. W końcu znalazłem się w sytuacji bez wyjścia. Przyłapano mnie na gorącym uczynku. Ludzie widzą, to co chcą widzieć i słyszą, co chcą słyszeć. Ja byłem niewinny i kropka. Przepraszam cię słuchaczu, jeżeli opowiadanie to jest nieciekawe, bez głównego wątku, rozwinięcia. Dziś jest wielki dzień. Zapomniałem dodać, że spieszę się do Ratusza zobaczyć siebie i Marleja z przeszłości w akcji. Stęskniłem się za nim. Na pewno tamten ja, jak i on nie poznają mnie. Ja siebie wtedy nie poznałem. Muszę jeszcze dodać, że jestem, czy byłem, albo będę jednym z ochroniarzy, którzy złapią szalonego szefa miasta.

Stoję na dworze i bezmyślnie gapie się na słup ogłoszeniowy. Zegar na kościelnej wierzy wybił właśnie godzinę 8:30. Ale gdzie jest Marlej, a dom, a moje miasto? Czyżby to wszystko mi się przyśniło. Nie, na ręce mam srebrny pierścień. Właśnie przed odlotem wręczył mi go, mój nowy przyjaciel...

Poprzedni artykułWstępNastępny artykuł