Darmowa prenumerata - tu i teraz!
Menu
  - Redakcyjne
  - Strefa NN
  - Net
  - Teksty poważne
  - Polemiki
  - Meritum
  - Filozofia
  - Szkoła
  - Nauka
  - Poezja
  - Opowiadania
  - Komputery
  - Muzyka
  - Wstęp
  - Confessione
  - Dwie strony zwierciadła
  - Jak Śniłem?
  - Królestwo Światła
  - Monospace
  - Otchłań ponad morzem
  - Notes przydrożny - dygresje.
  - Odszedłeś...
  - Oneirika_05099
  - Oneirika_55645
  - Oneirika_919
  - Oczekiwania, nadzieje, rozczarowania
  - Poniedziałek
  - Sarriss z Czarnej Zatoki (1/6)
  - System
  - Ścieżki losu
  - W krainie
  - Tremoriańskie drogi
  - Ucieczka
  - Wigilia z Tobą
  - Wyśniłam Cię
  - Zaproszenie
BezImienny - wersja online!
Czytelnia.net - lektury szkolne, debiuty literackie, poezja, cytaty... i wiele więcej!
Poprzedni artykułNastępny artykuł Opowiadania  

Oneirika_919


Niedźwiedź

"Oneiros (gr.) 'marzenie senne' " - Władysław Kopaliński, "Słownik wyrazów obcych"

Nigel: Przyznam, czasami mnie zaskakujecie w swoich opowiadaniach. Czasami niemile...


Wokół toczyła się wojna. Piechota, jazda, nawet maszyny z warsztatów tych obłąkanych Czarnych Magów. On, wojownik, usiłował ratować swoją ukochaną. Tulił ją do siebie, jednocześnie próbując opędzać się mieczem od wszechobecnych wrogów. Ona zaciskała paznokcie na jego barku, aż do bólu. Słyszał jej cichy płacz tuż za uchem. Ciął, unikał, odbijał, ciął, próbując przebrnąć do bramy miasta. Już stał w jej cieniu. Usłyszał chrapliwy, bojowy wrzask za sobą. Odwrócił się. Puścił ukochaną. Odbił cios. Pchnął, zabijając żołnierza na miejscu. Usłyszał świst lecącej strzały. Jego ukochana Fera padła mu w ramiona z okrzykiem bólu. Dostała w łopatkę. Prawie natychmiast zwiotczała. Biegł, tuląc ją do siebie, byle dalej. Uciekł w otaczającą miasto puszczę. Zatrzymał się na polance nad strumykiem. Ostrożnie wyjął strzałę z ramienia Fery. Krzyknęła. Obejrzał pocisk. Strzała miała trzydzieści cali długości, białe lotki i zielony pierścień namalowany tuż pod grotem w kształcie ściętej rurki. Powąchał zawartość. Ostry ziołowy zapach zamroczył go. Wiedział już, że nie uratuje ukochanej. Pozwolił, żeby strzała zbyt długo tkwiła w ranie. Najpóźniej rano jego ukochaną zabierze Czarnoskrzydła.

- Czemu płaczesz? Rind?

- Fera...Kocham cię. I zawsze będę. - przytulił ją do siebie. Wiedział, że Fera ma przed sobą tylko godziny życia. Ale nie mówił jej tego. Nie mógł.

- Rind...Chłodno mi...Ogrzej mnie...

Objął ją i pocałował. Wtedy szepnęła mu do ucha.

- Wiem...Jutro już będziesz mnie opłakiwał...Kochaj się ze mną...

- Kochanie... - zsunął jedno ramiączko sukienki z jej ramienia. - Dla ciebie...Mógłbym nawet walczyć z Czarnoskrzydłą. Odegnałbym ją, gdybym tylko mógł...Albo poszedł za tobą. Nie boję się...

Pocałował ją w szyję. Mógłby walczyć o ukochaną z Czarnoskrzydłą lub nawet jej panem. Poczuł rozluźniające się pasy skórzanej zbroi. Delikatna skóra Fery stykająca się z jego policzkiem była gorąca jak pochodnia. Czuł ten żar nawet przez grubą, wielowarstwową zbroję. Dziewczyna płonęła. Czy to już? Czy jego ukochana już zbliża się do kresu życia? Kaftan z grubej skóry upadł na trawę. Kochankowie nadal całowali się i pieścili. Lekka, biała sukienka spłynęła na ziemię niczym chmura. Jej dotyk parzył go. Ale nie chciał jej wypuścić z rąk. Bał się, że Fera osunie się na ziemię, po raz ostatni na niego spojrzy i zamknie oczy, by więcej ich już nie otworzyć. Ale ona jakby jeszcze bardziej się ożywiła. Spojrzał w jej oczy. Płonęły gorączką i podnieceniem. Zarzuciła mu ręce na szyję, ich usta zwarły się w namiętnym pocałunku. Przesuwał dłonią po jej jedwabistych, kasztanowych włosach. Czuł dotyk jej gorących piersi stykających się z jego torsem. Zdjął rozpiętą już koszulę. Potem odchylił się do tyłu. Półnadzy kochankowie upadli w wysoką trawę. Rind leżał między chłodną trawą a gorącym ciałem Fery. Ile jeszcze będzie trwać ta ostatnia pieszczota? Minutę? Kwadrans? Godzinę? Całą noc? Ta trucizna była najgorsza. Nie zabijała od razu. Zmuszała do cierpienia. Roślina, z której ją uzyskiwano, także nie była zwyczajna. Dopiero od kilkudziesięciu lat stosowano ją na nowo. Wcześniej, w wieku oświecenia, zanim Czarni Magowie przejęli faktyczną władzę, nie było jej. Były tylko legendy o druidach, którzy rozlewali na polanach krew dziewic, aby roślina wyrosła. Teraz używali jej tylko Kapturnicy i skrytobójcy. Kapturnicy, obłąkańcy w czarnych, skórzanych kapturach kryjących twarze, czerpiący przyjemność z mordowania. Rind walczył z nimi. Półnadzy, odziani jedynie w spodnie, kaptury i sandały, uzbrojeni w olbrzymie miecze i topory, czasem mieli też łuki. Mężczyźni i kobiety. Kiedyś chciał jedną zatrzymać żywą. Nie udało się. Kiedy przyparł ją do muru, rzuciła się na własny miecz. Ten widok znowu stanął mu przed oczami. Kobieta leżąca u jego stóp, z pięciostopowym zakrwawionym ostrzem sterczącym jej z pleców. Otrząsnął się. Fera obsypywała go tysiącami pocałunków, jakby zupełnie nieświadoma tego, ile czasu jej zostało. Żar jej ciała udzielił się też jemu. Poczuł, że traci ostatnie części garderoby. Potem ich ciała splotły się w miłosnym uścisku. Jego ukochana oddychała ciężko, chichotała i jęczała. Całował ją. Jej twarz, dekolt i piersi. Zechciał zatrzymać czas. Kochać się z nią wiecznie. Fera. Jego ukochana. Dotknął jej zranionej łopatki. Krew powoli spływała coraz niżej. Gdyby mógł wtedy zatrzymać się wcześniej. Ale nie mógł. Zginęliby oboje. Rind pomyślał, że jeśli ona umrze, on zabije się dla niej. Ucałuje jej martwe usta po raz ostatni i przebije się na wylot tą zatrutą strzałą. Nie opuści swojej ukochanej Fery.

Czuła płonący w niej ogień. Jej usta dotykały jego twarzy i torsu. Mokre ciepło powoli spływało z jej łopatki. Dopłynęło już do lędźwi. Strumyczek ciemnej krwi łaskotał ją. Chciała krzyczeć z rozkoszy, ale uznała, że nie każdy musi słyszeć, jak kocha Rinda. Nie wyobrażała sobie, co zrobiłby bez niej. Kiedy Czarnoskrzydła przyjdzie, ona ją odepchnie. Nie da się zabrać do krainy umarłych. Wyrwie się, tylko po to, by być z ukochanym. Trucizna powoli rozchodziła się po mózgu Fery. Wszystko stawało się jaśniejsze, głośniejsze, bardziej wyraźne, bardziej czerwone. Splatała się z nim w gorących uściskach. Czuła, że to już niedługo. Że zaraz to wszystko się skończy. Że zaraz położy się koło niego, zmęczona wszystkim i płonąca podnieceniem. A potem nie będzie już nic. Uniosła głowę. Zobaczyła jasny kształt na ciemnym tle drzew. Czarnoskrzydła. Nie wierzyła. Nie chciała odchodzić. Zbliżał się ten moment. Ale ja...Ja nie chcę...Żeby to się...Skończyło...

Krzyk rozkoszy rozniósł się echem po lesie. Krople potu spłynęły po czole Rinda. Fera jakby zwiotczała. Położyła się obok ukochanego na trawie, kładąc mu rękę na brzuchu. Oddychała ciężko.

- K...a...A tak nam było dobrze... - jęknęła. Rind pomyślał, że przeklęła po raz pierwszy od kiedy ją znał. Ale nie patrzyła na niego. Czy to posłanniczka śmierci przybyła, aby ją zabrać? Jeśli ona odejdzie, on podąży za nią. Ta miłość jest silniejsza od wszystkiego. Nawet od śmierci. Położył rękę na jej łonie. Odezwał się.

- Czy ona już tu jest? Czarnoskrzydła?

Świat rozbłysnął karminowym fajerwerkiem niekontrolowanego szczęścia. Czarnoskrzydła bezszelestnie kroczyła ku niej. Z gardła Fery wyrwał się niekontrolowany, pełen emocji krzyk. Umilkło wszystko: ćwierkające w trawie świerszcze, szumiące liście, szemrzący strumień. Skończyło się. Doszli na sam szczyt. Spojrzała w niebo. Gwiazdy szaleńczo wirowały. Oparła dłonie o trawę, tuż przy jego ramionach. Położyła się obok, na plecach. Jej delikatna dłoń dotknęła jego umięśnionego brzucha. Ale patrzyła wciąż na tą, która przynosi koniec. Mlecznobiałe stopy Czarnoskrzydłej były już na wyciągnięcie dłoni. Fera powiedziała coś, nawet nie zwróciła uwagi, co. Popatrzyła w te nieprzeniknione, czarne i głębokie jak noc oczy. Lśniły mokrym blaskiem. Potem ujrzała tylko płaszcz czarnych piór, poruszające się powoli bose, białe nogi wykute jakby z alabastru i kawałek białej szyi prześwitujący spomiędzy czarnych włosów. Czarnoskrzydła odchodziła. Śmierć była łaskawa dla kochanków. Zostawiła ich. Odeszła, pomyślała Fera, ale kiedyś wróci. Po mnie i po niego. Zaczęła się zastanawiać, dlaczego. Jego twarda, ciepła ręka dotknęła jej pępka. Głos Rinda przerwał ciszę.

- Czy ona już tu jest? Czarnoskrzydła?

Położyła swoją dłoń na jego dłoni.

- Nie...Ona...odeszła. Nie chciała nas rozdzielać.

Leżeli nadzy na polanie. Patrzyli w gwiazdy, błyszczące wysoko nad nimi. Położyła głowę na jego piersi. Objął ją. Odgarnął włosy z jej ucha. Pomyślał, że jednak miłość zawsze zwycięża. Zamknął oczy, wsłuchując się w płynący strumień i wiatr w liściach drzew. Usnął, tuląc do siebie Ferę. Nagle poczuł, że jej policzek odrywa się od jego piersi.

- Co robisz...? - zapytał, nie otwierając oczu.

- Nic...Nic takiego.

Usłyszał dźwięk dartego materiału. Wiedział, co robi jego ukochana. Potem znowu poczuł dotyk jej policzka na swojej piersi. Objął ją ramieniem. Ułożyła się wygodniej. Przytuliła się do niego. Pocałowała go w sutek. I usnęła. Śnił im się ten sam piękny, radosny sen. Potem słońce znów wstało.

Otworzył oczy. Zobaczył, co się dzieje. I zamarł. Potem przebudziła się Fera. I zaczęła krzyczeć. Ze wszystkich stron otaczał ich las włóczni i mieczy. Żołdacy w czarnych tunikach rechotali na widok przerażonej Fery. Rind przytulił ją mocniej do siebie. Nie odda swojej ukochanej, nawet po śmierci. I oni to zrozumieli.

Pani zatrzymała Kapturników. Słuchali jej bez słowa sprzeciwu. Nie pozwoliła im znęcać się nad tymi kochankami. Dała znak żołnierzom. Miecze i włócznie uniosły się.

Rind pocałował Ferę po raz ostatni.

Dała drugi znak. Na kochanków spadł grad ciosów. Żołdacy kłuli bez opamiętania. Przez chwilę było słychać okrzyki bólu. Po kilkunastu sekundach Pani wydała rozkaz. Żołnierze stanęli w dwóch szeregach, tworząc korytarz dla swojego dowódcy. Pani spojrzała na dwa zakrwawione ciała. Rind nadal tulił do siebie Ferę. Delikatne kobiece udo zasłaniało krocze wojownika. Patrzyła. Ciemne oczy błyszczały z otworów skórzanego kaptura. Nie czuła dumy. Ani radości. Ani współczucia. Patrzyła na dwójkę zmasakrowanych kochanków. Normalnie ich ciała zostałyby powieszone lub zatknięte na palach. Ale ona nie odrywała wzroku od pokłutego torsu wojownika i ociekających krwią pleców jego dziewczyny. Odwróciła się. Wydała ostatni rozkaz. Polana opustoszała. Zostały na niej tylko te dwa ciała i zakrwawione ubrania. Pani prowadziła swoich żołnierzy przez las. I pomyślała, że gdy tylko wróci do domu, poprosi kapłanki o śmierć. Nie mogła tego zrobić tej dwójce. Była słaba. Pozwoliła sobie na to po raz pierwszy i ostatni. Położy się na ołtarzu i da sobie wyrwać serce. To słabe serce, które nie pozwoliło jej zbezcześcić ciał dwójki kochanków. Nie mogła postąpić inaczej.

Niedźwiedź
poczta: miszkale@poczta.onet.pl
Poprzedni artykułWstępNastępny artykuł