dziś poszli na wycieczkę on ona i ich synek byli w muzeach mały słuchał o artystach byli w ZOO mały słuchał o zwierzętach byli w kościele a tu było o świętych Bogu i wierze
To był dla tego chłopczyka bardzo dobry dzień w którym wiele się nauczył i dowiedział więc potem gdy ojciec go spytał - I jak synu ? - Fajnie tylko dlaczego oni w tym kościele są tak pozamykani ? - Nie oni, tylko one zwierzęta i nie w kościele tylko w ZOO - Tak ? A ja myślałem że ta wiara to taka klatka której nie widać
siwy profesor najbieglejszy z biegłych był świadkiem lądowania UFO kiedy ujrzał gościa wydął wargi cedząc przez ściśnięte zęby Bóg który cię stworzył nie zdałby żadnego egzaminu na co Obcy jawnie nic nie rozumiejąc nawiązał krótki dialog z drzewem biorąc je przypadkiem za najdoskonalszą ziemską formę życia profesor wzburzony taką ignorancją przemówił raz jeszcze groźnie marszcząc brwi z punktu widzenia współczesnej nauki drogi kosmito wcale nie istniejesz i zatarł ręce ze wzgardą i śmiechem Przybysz wreszcie pojął i nawet się strapił przykro się zwęziły jego wąskie oczy i powiedział cicho płynną angielszczyzną zaś twoje istnienie biorąc za kryterium sens życia i radość nie jest warte śmiechu ani nawet złudzeń o logicznych prawach
ten tancerz idzie po linie zebrani wokół bogowie powstrzymali dech
Zeus zasłania oczy rękami sam tego chciałeś szepcze do siebie inni palą ostatniego w tej wieczności papierosa
czy on jest szczęśliwy pyta Jezus Buddę gdy tancerz podnosi nogę i niezdarnie balansuje nie on szczęścia szuka oby tylko nie spadł on idzie bliżej i bliżej koniec jego liny i schody bezpieczna droga do raju oni są szaleni ! to Jahwe tak krzyknął gdy tancerz saltem na schody się wspina o już bezpieczny krótka radość boża bo ten tancerz już idzie po linie
więc było ich ze stu i każdy spośród stu naprawdę przysiąc mógł
i byli wśród nich ludzie co mieli w sobie wilki a wilki krwawe bestie pożerać tylko chciały
i byli wśród nich dzicy co nie słyszeli pieśni a każdy z dzikich chciał swą własną pieśń wyśpiewać
i byli wśród nich święci i każdy święty nosił swój własny krzyż na plecach a pod nim wiarę w Boga
i każdy mógł powiedzieć jam jeden jam jedyny
lecz kiedy przyszła ona rozwarła senny szum i każdy po kolei pożegnać siebie mógł
i wilki wzięły krzyże i dziko w las pognały a każdy spośród stu swą własną śmiercią umarł
i oto między palcami dni biegną jak zamiecie kolczaste
a my w szalach i płaszczach trudne tańce wiatru w krąg i wciąż
a wcześniej samotność kolorowym pędzlem smagana między te same paznokcie zapadła ze wspomnieniem nierozumnych promieni słońca nie gasnących nawet w blasku nocy
a bogowie... piją śpiewają i tańczą i tylko czasem od niechcenia rzucą nam jakąś wiosnę pod skórę by nas odciągnąć od tych zaciśniętych dłoni
myślę że pewnego dnia... potrafię zrozumieć potrafię wybaczyć (co nie znaczy zapomnieć) zobaczę we wrogu samotnego człowieka śpiącego w hotelu za drzwiami jedynie numerem informującymi o tym co wewnątrz
pamiętam że pewnego dnia zobaczę cię jeszcze w jakimś barze... pamiętam że będziemy już starymi nieprzyjaciółmi... będziesz, ja będę znany znana bogata biedny i pokażesz ja pokażę swoje opanowanie siłę nowe życie z pogardą i uśmiechem (ze łzami w oczach stare nowe mieszając powody)
Pamiętam czy pamiętam spytasz jakby po raz pierwszy i może jeszcze raz ten dzień zanim odejdę ty odejdziesz do samochodu domu za rogiem pustego pokoju siedmiorga dzieci
albo może ty znikniesz ja (kto wie?) zniknę w tej pewności że wbrew czasowi co wciąż gdzieś pędzi naprawdę nic się jeszcze nie wydarzyło
niech obudzi mnie krzyk
półzwierzęcy półludzki
wprost iść każący choć tam mgła
niech obmyje się ciało z brudów duszy należnych niech okryje je całun zimnych kropel i wreszcie
niech poruszy się świat nie matematycznie (co możliwe niech zginie co konieczne niech pryśnie)
a to życie co mam niech w ciemnościach zapłonie jak blask świeczki na wietrze