Darmowa prenumerata - tu i teraz!
BezImienny - wersja online!
Serwis internetowy netmax.pl
Poprzedni artykułNastępny artykuł Opowiadania   

MIZANTROP

Rafał Węgrzyn

Był sobie kiedyś świat ludzi w którym przyszło zażywać życia pewnemu panu M. Był on idealnym mizantropem zesztywniałym do szpiku kości przez grozę ludzkiej współegzystencji. Powiadają, że pragnienie czegoś ma moc sprawczych czarów, o ile poparte jest błogosławioną wiarą w jego realność. Dla naszego bohatera pragnieniem największym, przyprawiającym o omdlenie ciała z racji swojej gorącej pożądliwości, była chęć pozbycia się ludzi. Ale czy takie pragnienie ma szansę realizacji? On sam przeciw sześciu miliardom ludzi z planety Ziemi? Wiara polega w pewnym sensie na samooszustwie, trudno więc dziwić się, że dla pana M. donioślejszym pytaniem nie było pytanie "czy jest to możliwe?", ale: "jak to zrealizować?". Można dodać, że skoro jego wiara osiągnęła nieogarniające siebie rozmiary, jego samooszustwo, w kwestii realności tego pragnienia, znalazło tu idealne warunki, jakby drugi kosmos, i skupiając się w sobie, wciąż i wciąż, zyskało w końcu takie skupienie siebie w sobie, że nauczyło się wchłaniać cokolwiek by chciało, stając się czymkolwiek zapragnie, choćby prawdą, pozbawiając się tym samym siebie jako kłamstwa. Od kłamstwa skupionego w kosmosie ułudy można oczekiwać, wydaje mi się to słuszne, potężnej eksplozji narodzin światła supernowej. Są to narodziny prawdy powstającej z kłamstwa "zaspanej prawdy", które budząc się przypomina sobie, że kiedyś było prawdą.


1. Pan M. w domu, czyli w jedynym miejscu w którym czuje się bezpiecznie. Wstał późno (gdzieś o dziesiątej), przewietrzył pokój, zrobił kakao, zjadł wczorajszą bułkę z zeschniętym serem. Po pięciu minutach zachciało mu się i poszedł zrobić kupę w kiblu na końcu wspólnego dla wszystkich lokatorów korytarza (świadomość że trzeba z tą intymną czynnością wyłazić poza swoje cztery ściany była nieznośna!). Po skończeniu pociągnął za drewnianą rączkę spłuczki wiszącej na cienkim metalowym łańcuszku. Rurą z góry popłyną wodospad kłębiącej się wody. Stojąc patrzył się na wirującą wodę walczącą z kupą która mimo, że dopiero co się wytoczyła z jego pupy, już zdążyła się nieco przykleić do białej powierzchni muszli klozetowej. Zamyślił się:
Jeżeli zostawię po sobie obsrany kibel to na pewno ktoś skojarzy go ze mną. Nie tacy tu mieszkają. Niby jesteś sam, ale nie masz gwarancji, że na przykład jakiś dzieciak nie podłączył się teraz przez dziurę w suficie i przez specłącze nie rejestrował kamerą twojego wypróżniania. Stara zasada: Zostaw taki obsrany kibel a za pięć minut będziesz miał stado oburzonych lokatorów dobijających się do drzwi z kategorycznym żądaniem jego wyczyszczenia.
Chwila tego osobliwego zamyślenia była na tyle długa, aby spłuczka napełniła się ponownie. Pociągnął za drewnianą rączkę i z wyraźnym niepokojem skupił wzrok na upierdliwej kupie rozmazanej na białym tle klozetu. Przez chwilę przerażenie znów wdarło się w jego zmysły wizją wściekłego tłumu dobijającego się do jego drzwi. Na szczęście strumień dość łatwo odkleił przyklejankę nie pozostawiając tym razem żadnego śladu. Zanim wyszedł dokładnie umył ręce własnym, przyniesionym ze sobą mydłem, przewidując, że drewniana rączka spłuczki, obmacywana dzisiaj przez niego dwa razy, musi nosić ślady tego czegoś, co sama spłukiwała; wszak część lokatorów kamienicy na ulicy Ślicznej zasady higieny miała głęboko w dupie. W każdym razie tak mu się wydawało. Wrócił do swojego pokoju po drodze mijając w korytarzu panią Hanke Ditwini, która dzieliła z nim wspólną ścianę oddzielającą jego małą kuchnię od jej sypialni. Musnął ją. Nie powiedzieli do siebie jednak "dzień dobry". Mogło to wydawać się czymś dziwnym lub wręcz niegrzecznym, ale nie tutaj, nie na ulicy Ślicznej. Pani Hanke Ditwini była ponętną kobietą. Bardzo często widywali się na schodach, na korytarzu czy na ulicy, ale pomimo, że mieszkali obok siebie już ponad rok, żadne z nich nie było w stanie pierwsze przełamać bariery zasiedziałego milczenia. On bał się zrobić pierwszy krok będąc pewnym, że jego afirmacja wzięta będzie za podryw, a tego bardzo nie chciał pomimo, że bardzo chciał ją poderwać. Inaczej mówiąc: chciał ją "przewrócić" ale w taki sposób, aby nie zdradzić się z tym.
W zasadzie Tyczko Molendinator, czyli nasz Pan M., nie mówił "dzień dobry" nikomu z sąsiadów mieszkających w kamienicy na ulicy Ślicznej. Sam uważał siebie za samotnika, może lekkiego marzyciela, niezależnego, ceniącego własną pozycję lokatora "jakby na boku", o wyraźnym statusie tymczasowości, a przez to pozbawionego przymusu asymilacji z otoczeniem. To było jedno z jego najsilniejszych postanowień: nie bratać się z otoczeniem, nie przyjmować żadnych zaproszeń od lokatorów na żadne jakieś tam urodziny, imieniny czy wesela. Chciał pozostać anonimowy. Początkowo próbowano go zapraszać, ale w miarę odrzucania przez niego kolejnych zaproszeń lokatorzy z czasem zaniechali tych prób. Odwrócili się od niego na dobre. Pozostał sam. Nie mówił nikomu "dzień dobry" i od nikogo słów tych nie słyszał. Dodatkowo od pewnego czasu wyczuwał wokół siebie złą atmosferę. Ludzie zaczęli coś gadać o nim. Kiedy czasami mijał swoich sąsiadów gaworzących na korytarzu, dokładnie wyczuwał subtelną zmianę klimatu ich rozmów w momencie gdy zauważali jego obecność; on zdawał się zauważać wówczas rodzaj pewnego zawieszenia. Gdyby wtedy mógł sprawić aby być niewidzialnym i stanąć naprzeciw nich, jak amen w pacierzu usłyszałby pikantne różności-dziwności płodzone na jego temat. Mógłby sobie wtedy w duszy, z lekkim uśmieszkiem, powiedzieć o sobie że jest bardzo popularnym i obgadywanym aktorem tasiemcowego serialu pod tytułem "Opowieści dziwnej treści". Po prostu: na własne życzenie Tyczko Molendinator wykreował swoją bezbarwną postać na dziwaka, pedzia, psychopatę, satanistę albo żydomasona (różnie o nim gadali w towarzystwie). Po części cieszył się z tego, bo znajdował się dzięki temu w centrum mikrokosmosu kamienicy na ulicy Ślicznej, nie ponosząc jednak zwykłej konsekwencji takiej popularności, nie musiał dbać o nią przez udzielanie się w towarzystwie i adorację sąsiadów. Wzbudzał chore zainteresowanie otoczenia i jedyne, co mu się w tym podobało to to, że było ono całkowicie bierne.
Czasami cierpiał jednak z tego powodu. W chwilach, kiedy odzywał się w jego sercu lament samotnika złe duchy melancholii obłapiwszy go sprowadzały na niego niewysłowiony ciężar samotności, brunatnej trwogi która ściskała mu pierś w uścisku miękkich kleszczy. Siadywał wtedy skulony pod szarym parapetem w swoim szarym mieszkaniu czując paraliżującą go niemoc. Zamykał oczy i odpływał w półsennych majakach na zimne otchłanie oceanu smutku, gdzie deszcz słonych łez napierał z siłą na jego nędzne oblicze. Wiedział że jest nędzarzem bo nie miał nic, co warte by było żeby wciąż żyć. Nie miał żadnych przyjaciół, nikogo kto ofiarował by mu swoją ciepłą dłoń, był sam jak palec. Był samotny. Zdruzgotany. Był śmieciem, nie człowiekiem, wyrzuconym na wysypisko odpadów ludzkich. Nikt się nim nie interesował jak się czuje, co czuje, jak żyje, co myśli. Nie było na świecie żadnego człowieka (a przecież było ich aż sześć miliardów!) któremu przyszło by do głowy że może on potrzebować pomocy; że pragnie aby ktoś go odwiedził, może zadzwonił robiąc miłą niespodziankę, albo lepiej: dostać od kogoś list! Bardzo chciał dostać od kogoś list, pomimo, że tak naprawdę nie znał nikogo, kto mógłby mu go przysłać. Zawsze kiedy wracał do domu sprawdzał swoją przegródkę w skrzynce na listy, ale przez te wszystkie lata co jakiś czas znajdował tam jedynie ulotki reklamowe, jakieś komputerowe wydruki, kolorowe zdjęcia; słowem nic osobistego. Przez te wszystkie długie lata nie dostał żadnego listu od człowieka! Raz kiedyś listonosz pomylił się i do jego przegródki w skrzynce (o numerze "6") wrzucił omyłkowo list zaadresowany do Panczko Radaka spod "piątki". Ów Panczko był to kozacki hultaj jakich mało, istny pies na baby, awanturnik, najbardziej rozszczekany lokator kamienicy na ulicy Ślicznej. Tyczko nienawidził go za jego ostentacyjne manifestowanie siebie, za jego pewność i siłę. Zawstydził się jednak swojej zawiści do niego kiedy pewnego razu przeczytał u Kierkegaarda, że zawiść to ukryty podziw. Zastanowił się i przyjął to za czystą prawdę: człowiek okazuje zawiść tylko temu, kto posiada takie cechy, jakich samemu mu brak, a których pożądliwie wygląda. Panczko Radak miał wiele kobiet. Idąc za kierkegaardowskim epistemologizmem Tyczko zrozumiał, że sam chciałby mieć ich tyle (a najlepiej jeszcze więcej!) ale nie mając choćby jednej, znienawidził za to Panczka. Ale wracając do listu: Dzięki pomyłce listonosza Tyczko miał rzadką okazję (pierwszą od kilkunastu lat) czytać prawdziwie osobisty list. Właśnie na taki czekał! Napisany odręcznie, starannym pismem naniesionym wiecznym piórem na białym jak kreda papierze listowym z widniejącym u dołu osobistym podpisem. Był to list od porzuconej kochanki, suki rozpaczliwie skomlącej o odwzajemnienie miłości. Były tam również kolorowe zdjęcia w stylu "zakochana para na tle zachodu Słońca", "roznegliżowana suka rozłożona na gorącym plażowym piasku", "złotousty kochanek pozujący na męski superideał". Zdjęć było kilkanaście, starannie wyselekcjonowanych tak, aby miały służyć za przynętę na urwanego z haczyka samca z oczywistym zamiarem jego ponownego usidlenia. Oglądając zdjęcia Tyczko doznał wizji jakoby związek ten był istnym rajem na ziemi, połączeniem idealnym, baśniową alternatywą wobec szarej prozy życia. Tylko dlaczego w takim układzie Panczko Radak ją porzucił? Pytanie była wielce zasadne i dość interesujące aby usiłować na nie odpowiedzieć. Jednak treść listu odsłaniała tylko rąbek tajemnicy a zdjęcia poprzez swój wyidealizowany obraz dodatkowo zaciemniały ogólne pojęcie. Tyczko postanowił sprawdzić czy ma w sobie na tyle hipokryzji aby wcielić się w rolę Panczka i odegrać całą scenę z listem i zdjęciami tak jakby naprawdę jego samego dotyczyły. Kobieta ze zdjęć spodobała mu się i zapragnął aby przerwany związek pomiędzy nim a nią na nowo mógł rozkwitnąć gorącą miłością. Rozłożył fotografie swojej-nie-swojej kochanki na dywanie i kładąc się na plecach co rusz sięgał po którąś aby ukuć przy jej pomocy jakąś wiarygodną historię w której mógłby obok niej zaistnieć jako jej kochanek. Miała na imię Luiza.
Moja ukochana Luizo! Czyż nie było nam razem cudownie wtedy nad tym pięknym modrym Dunajem gdy wtuleni w siebie szliśmy zanurzając się w wiedeńską noc na tych wiedeńskich ulicach gdzie specjalnie dla nas paliły się przyciemnione gazowe latarnie zwabiające nas aurą niecodzienności w której na nowo odkrywaliśmy bukiet naszych pocałunków bez końca i we wzajemnym zatracaniu?
Och! Ach! no tak! parkowa ławeczka. Paryż? ależ tak! oczywiście Paryż moja Luizo! Montparnasse! Drewno przeciągnięte zieloną farbą chłonęło ciepełko naszych pupek blisko siebie, rozkoszne wędrówki dłoni tam i z powrotem, po twej pergaminowogładkiej skórze. Zieleń lekko na wietrze kołyszącego się drzewa przychylająca się ku naszym głowom zanurzonym w sobie. Twoje prawe oko zielone do środka zawinięte, skoncentrowane na tym co wierzchem spływa dreszczem, napinający się kark rozluźnia się abyś była w stanie posłać ku mnie spojrzenie chwili, zakodowany w uśmiechu oczu figlarny manewr Twojej ręki osiągającej ośnieżone szczyty moich gór, pagórków, zjeżdżamy w dolinę wspominając zbocze stoku i patrząc objęci. Podnoszę oczy wiedząc co zobaczą na dnie Twojego lewego oka, przez zieleń źrenicy, przez krew żyły, przez autostrady nerwowe docieram w głąb i zostaję na chwilę, póki nie wezwie mnie Twoje ciało, nagie okryte wełnianym płaszczem, od wewnątrz rozgrzanym Tobą, chcę być! Luizo!
Po krótkiej chwili ekscytacji Tyczko z zaciekawieniem stwierdził, że można tęsknić również do wspomnień, które nie zrodziły się z życia; również te, poczęte ze spermy płodnej fantazji jeśli tylko się zechce mogą uzyskać atrybut rzeczywistości minionej. Jeśli jest się płodnym fantastą (a Tyczko Molendinator tak o sobie mniemał), można dokonać trudnej sztuki zapłodnienia ułudy tak, by wydała na świat rzeczywistość.
W takim układzie mógłbym stworzyć wszystko! Wrzasnął w myślach Tyczko.
Druga myśl była konsekwencją pierwszej:
Chcę kobiety! Jakiejkolwiek! Chudej, grubej, marudnej, z dużymi balonami albo płaskiej jak decha, blondynki, brunetki, Murzynki, Azjatki, dajcie mi cokolwiek się rusza i na drzewo nie spieprza byleby pomiędzy nogami miała to, co mieć powinna. Może być Agatka albo Beatka, malutka szczuplutka jak bucyk głupiutka tudzież zwalista jak wielgachny dąb z bujną czupryną w koronie głowy, niech będzie młoda która zalegnie w mym łożu jak kłoda, albo stara i wyruchana z zapiaszczonym łonem dziwki; cokolwiek, cokolwiek, cokolwiek...
Tyczko Molendinator zastanowił się:
Co ja plotę?
A potem:
Głupim!
Swoje pragnienia otulił pledem zwątpienia a oczy zamknął wykrzywiając twarz w geście zdradzającym przyznanie się do zidiocenia. Po jakiejś chwili przyszło zrozumienie, że w istocie rzeczy nie chodzi przecież o to, aby mieć. Ludzie którzy dążą do czegoś aby to posiąść grzęzną w bagnie żądzy z którego nie da się tak łatwo wyleźć; w każdym razie wyleźć bez umazania się w śmierdzącym szlamie butwiejących pragnień. Odór niesie się daleko i długo utrzymuje a wszystko stosuje się do starej zasady: źródło smrodu nie czuje swojego smrodu.
Otóż to. Skoro pragnę przyznaję się tym samym do porażki nieposiadania. I może w tym wszystkim nie chodzi o to, aby to coś posiąść, ale o to, aby poprzez zdobycie tego czegoś wyzbyć się nieznośnej świadomości, że się tego jeszcze nie posiada. Samo zdobycie jest rzeczą wtórną; istotą jest tu zjawisko ucieczki przed stanem nieposiadania. A więc ci, którzy kochają, nie kochają dlatego, aby kochać, ale dlatego, aby uciec przed stanem w jakim czują się nieznośnie - przed stanem niekochania. Również ci, których toczy robak zapalczywego pożądania, dajmy na to drogiego samochodu, w istocie okazują się biedakami, którzy tak bardzo przerażeni są świadomością że go nie posiadają, że zrobią wszystko, aby się z tej świadomości w końcu wyzwolić; a następuje to oczywiście w chwili jego zakupu.
Tyczko w swojej głowie przewinął do tyłu taśmę wideo pt. "moje życie" zatrzymując się w miejscach, gdzie powyższa prawidłowość uzyskiwała potwierdzenie w faktach: Kiedyś, kiedy był małym chłopcem (albo małą dziewczynką; dokładnie nie pamiętał bo było to tak dawno temu) całymi miesiącami marzył o kolejce elektrycznej (chyba jednak chłopcem) i gdy w końcu dostał ją od rodziców wydawało mu się, że jest to najszczęśliwsza chwila w jego życiu. Oczywiście mylił się: szał posiadania pożądanej rzeczy szybko minął; po tygodniu zabawy kolejka trafiła na szafę skąd zdejmował ją już tylko od czasu do czasu by pochwalić się kumplom, a gdy i ci w końcu dostali kolejki od swoich starych, wrzucony na szafę prezent zaczął zarastać kurzem i zapomnieniem: podzielił los tych wszystkich rzeczy które zdobyliśmy, bo je pożądaliśmy, a gdy je zdobyliśmy, to zapomnieliśmy o nich, bo już ich nie pożądaliśmy.
To smutne, rzekł do siebie Pan M. i kładąc się na zdjęciach swojej-nie-swojej kochanki o imieniu Luiza, zasnął...


2. Ktoś puka do drzwi. Tyczko wynurzył się z parnej otchłani snu i zamarł w bezruchu. Leżał nieruchomo zwinięty w kłębek pod parapetem otwartego na oścież okna. Zaciągnięta na otwarte okno firanka wydymała się raz po raz pod naporem ciepłego czerwcowego wiatru.
Kto to może być u licha?
Jak każdy mizantrop zwęszył od razu coś niedobrego. Nie chciał otwierać drzwi. Poczuł strach. Od wielu tygodni nikt do niego nie pukał. Ostatnim razem było to jakieś trzy miesiące wstecz i przez cały ten czas nikt nie odważył się zakłócić jego spokoju. Do teraz.
Kto to może być u licha?
Postanowił zakraść się do drzwi i przez wizjer ocenić sytuację. Chciał wstać ale zreflektował się że jeżeli miałby nie otwierać drzwi to powinien zadbać również o to, aby nikt z podwórza nie zobaczył go przy oknie. Zresztą intruz pukający do drzwi może mieć kogoś na czatach mającego za zadanie obserwować jego okno. Tak więc na klęczkach, powoli, nie wydając żadnych dźwięków odsuwał się od okna w stronę dzwi od przedpokoju i dopiero gdy znalazł się za nimi ostrożnie podniósł się z kolan. Do drzwi wejściowych było tylko dwa metry. Na palcach zbliżył się do nich modląc się aby parkiet nie zaskrzypiał, co często miało miejsce. Nie zaskrzypiał. W przedpokoju panował lekki półmrok co dawało realną szansę, że w chwili odsunięcia małej klapki od wizjera w drzwiach, nie zostanie to zauważone po drugiej stronie drzwi. Odsunął klapkę i przyłożył prawe oko do wizjera. Przez chwilę nie mógł nic dostrzec i dopiero przymknięcie lewego oka dostroiło obraz do pożądanej ostrości. Zobaczył pustą klatkę schodową. Była zniekształcona przez szkło wizjera. W środku obraz był prawie normalny ale im bliżej krawędzi okręgu obraz ulegał zakrzywieniu do środka. Prostokątne drzwi na przeciwko wybrzuszały się do formy zaokrąglonej, tak jakby prostokąt chciał udowodnić że może być również kołem. Proste ściany, sufit i podłoga korytarza zawijały się do środka i bardziej przypominały wielką rurę ciągnącą się od jego drzwi do dzwi naprzeciwko. Wizjer był czarną dziurą zakrzywiającą przestrzeń i czas poza nią.
Tyczko patrząc tak i dywagując zapomniał już zupełnie o pukającym. Pusta klatka schodowa upewniała go, że intruz sobie poszedł. Jednak w pewnym momencie ten nieruchomy, martwy obraz został nagle zastąpiony czyjąś twarzą. Tyczko w bezwarunkowym odruchu nieomal uległ potrzebie cofnięcia się, ale wiara w to, że nie może być z tamtej strony zobaczony dodała mu pewności i ponownie pozwoliła zapanować nad sobą. Wielka twarz przed nim, której nie znał, starała się chyba zajrzeć do wizjera, bo co rusz zbliżała do niego swoje oko a nie widząc nic odsuwała je na moment, by za chwilę ponowić próbę. Tyczko stał nieruchomo.
Kto to jest?
Twarz była jeszcze bardziej zniekształcona niż wcześniejszy obraz klatki schodowej. Wszystko było jakby pękate, pozaokrąglane, wybrzuszone. Oto prawdziwa maska człowieka! Przecież najwierniejszym odzwierciedleniem człowieka nie jest lustro ale krzywe zwierciadło. Albo wizjer w drzwiach.
Właściciel twarzy zrezygnował w końcu z bezowocnych prób podpatrzenia mieszkania Tyczka i powoli odsunął się na kilka metrów od drzwi. Jego ruchy były nienormalne, ciężko było jednak Tyczkowi wywnioskować czy dzieje się to za sprawą wizjera czy samego intruza. Ten, stanąwszy na przeciw jego drzwi zdawał się jakby zastanawiać, obmyślać plan. Widać spodziewał się go zastać. Nagle energicznym krokiem ponownie zbliżył się do drzwi i równie energicznie zapukał w nie. Tyczko mógł tylko wyobrazić sobie jak jego złożona do pukania dłoń rytmicznie uderza kostkami palców w jasnobrązową boazerię jego drzwi. Koścista dłoń. Długochude paluchy. Czy czuję ból? dlaczego tylko trzy puknięcia, przerwa, i znowu trzy puknięcia? przypadkowa arytmetyka czy symboliczny przekaz o zakodowanym znaczeniu? uaktywnione mięśnie nadgarstka powodują lekkie wygięcie dłoni do tyłu a następnie skierowanie zaciągniętego kredytu impetu wprost w drzwi. Rozlega się puk. Zgłuszone echo daje przez chwilę tego wspomnienie. Kolejne puk. Kolejne echo. Przerwa. Kolejne puk, już trzecie. Kolejne echo. Na cichej klatce schodowej dźwięki nabierały większego echa niż w mieszkaniu Tyczka. Dłużej istniały zawieszone w lekkochłodnokamienicznym powietrzu. Dłuższa przerwa. Po kilku sekundach obcy powtórzył pukanie by potem przyłożyć swoje ucho do drzwi Tyczka z jasnym zamiarem usłyszenia jakiegoś szmeru zdradzającego obecność lokatora.
Szmer jego oddechu wdzierał się w uszy również przyklejonego do drzwi Tyczka, który całą tę sytuację powoli skłaniał się był oceniać po trosze jako perwersję. Oczywiście perwersję z jego strony. Ale czy mógł teraz zrobić coś innego niż stać nieruchomo przy wizjerze? Najmniejszy ruch, choćby zmiana punktu ciężkości, mógł spowodować zaskrzypienie parkietu, odsunięcie oka od wizjera mogło być zauważone przez intruza jako widoczna różnica. Nie było wyboru. Czasami trzeba biernie trwać w perwersji i czekać, aż się kiedyś skończy, bo nic innego nie można zrobić; chyba że ją przerwać; ale wtedy skrywana perwersja wypełza na wierzch strasząc swoją ohydą i brakiem pruderii. Co jak co, ale tego Tyczko Molendinator chciał za wszelką cenę uniknąć.
Intruz, nie doczekawszy się żadnych dźwięków, zrezygnowany odwrócił się oddalając się powoli w stronę schodów. Z każdym metrem wydawał się maleć w soczewce wizjera. Nagle z przeciwległych drzwi wysunęła się głowa niejakiej Klary, starej baby której Tyczko darzył wyjątkową niechęcią. Zagadnęła do obcego.
- Chce pan zastać pana Molendinatora?
- Tak się nazywa? Nie wiedziałem... Ja w sprawie ogłoszenia.
Obcy wyciągnął z teczki gazetę jakby na potwierdzenie swoich słów pokazując starej ogłoszenie w sprawie sprzedaży mieszkania. Mimochodem zauważył iż swojego kościstego palca używa teraz jako wskaźnika zaznaczając nim miejsce owego ogłoszenia w morzu innych, podobnie do siebie wyglądających.
Czy to jest ulica Śliczna, brama numer 13? Zapytał będąc pewnym odpowiedzi i przyłapując się że od półtorej sekundy zawzięcie gapi się na wielką brązową brodawkę przyczepioną do prawego płatka jej nosa, a raczej starowielgachnego nochala ohydnie ulepionego ze starej pomarszczonej skóry. Z narośli wystrzeliwało kilka grubych czarnych włosków dodając całej scenie jeszcze większej potworności. Czarne palmy na których frywolą malutkie małpki. Ich malutkie oczka raz po raz spoglądają to na wielgachną gębę starej, to na oddaloną facjatę nieznajomego. Stara ma przekrwione oczy. Z popękanych żył ocznych wypływają hektomililitry krwi zalewając biel gałek. Od czasu do czasu musi ona pocierać te oczy swoimi palcami o suchej skórze. Wcześniej musi je ukryć pod powiekami. Później gdy je otworzy przez chwile widzieć będzie niewiele. Stara potwierdziła nie odrywając wzroku od prasowego ogłoszenia.
- A więc te drzwi - tu wskazał on palcem wprost na drzwi Tyczka - to numer "sześć". Zgadza się?
- Tak, tak... - stara znów potwierdziła dodając zarazem - ale wie pan nic z tego nie rozumiem. To musi być jakaś pomyłka. Mieszkanie zajmowane przez pana Molendinatora nie jest na sprzedaż ponieważ nie jest jego własnością. Musi pan się zapytać właściciela. Mieszka bramę obok na parterze, pod "jedynką". Z tego co wiem to chyba nie jest ono na sprzedaż, a jeżeli by nawet było, to po informacje w tej sprawie zapewne zgłaszać kazano by się właśnie do właściciela a nie do najemcy jakim jest pan Molendinator.
- Tak. Rozumiem. W ogłoszeniu jednak wyraźnie pisze...
- Zresztą to dziwak..., przerwała mu nagle stara Klara z nadobną powagą.
Spojrzenie starej Klary przyoblekło się w krzywy uśmiech zapowiadający sobą chętkę na sekretne wyznanie. Jednak rzucona nieznajomemu propozycja ominęła go i całym impetem, przez wizjer w drzwiach, wdarła się okiem w umysł Tyczka. Zadygotał wewnątrz. Widział jak nieznajomy unieruchamia swój wzrok na starej pozwalając jej wyczuć, że nie ma on pojęcia, o czym ona mówi:
- Kto?, wybąknął kurtuazyjnie.
- Ten tu! Spod szóstki! Tyczko Molendinator!, zapiszczała starucha aż echem poniosło po klatce kamienicy na ulicy Ślicznej 6.
- Proszę się zapytać u właściciela; pod "jedynką"; brama obok.
Poszedł...


3. Kurwa chyba chcą mnie stąd wypieprzyć!, szepnął do siebie Tyczko odwracając się tyłem do drzwi.
Co robić!?, usłyszał w głowie słowa które zaczęły puchnąć rozsadzając swoją treścią czaszkę Tyczka. Spływał w dół plecami do drzwi. Po chwili siedział tam w dole sparaliżowany. Rozmiękczony jak wyjęty z wrzątku brokuł. Rozgotowana ciapa gotowa do odegrania roli jarzynowej zupy. Posiekana zielonobiała pekińska kapusta głowa pusta. Po chwili rozleciał się zupełnie opadając jednym ramieniem na podłogę przedpokoju. Głowa lekko gruchnęła o parkiet. Ogarniało go uczucie bezsilności robaka w obliczu sapania olbrzymiego owadożercy, w dodatku niewidocznego. Tam na zewnątrz opracowywany jest plan w jaki sposób jego, tego nędznego karalucha, wywabić z dziury i zdeptać butem w ramach humanitarnej kuracji odrobaczania kamienicy na ulicy Ślicznej. Molendinator na pierwszy ogień! dalej bracia! razem na jego patykowate czułki i odnogi, wyrwać! oślizgły człowieczoowadzi pancerz! zgnieść! niech puści białe soki! do rynsztoku z nim i całym tym jego parszywym życiem rozrośniętego parcha zaplutego zielonożółtą flegmą spoconego obrzygańca.
Krew w jego skroniach nieomal bulgotała pod dyktando niebezpiecznie przyśpieszonego tętna. Zgięty wpół tułów zalegał na podłodze przedpokoju będąc dodatkowo nieziemsko powykręcanym, co powodowało tu i tam narastanie procesu niedokrwienia tkanki cielesnej (powszechnie określanym jako ścierpnięcie). Tyczko Molendinator czuł jak coś wysuwa się z niektórych części jego ciała pozostawiając tam wrażenie jakby ciepłożywej półmartwoty, miejscowego omdlenia. Kojarzyło mu się to z zarżniętym mięsem leżącym na półkach u rzeźnika. Dałby sobie uciąć to i owo, że w tej chwili doświadcza tego granicznego uczucia, kiedy żywe ciało, za sprawą tajemniczego odpływu życia, przestaje być w jednym momencie żywym ciałem a staje się nagle zwykłym mięsem. Spróbował poruszyć lewą ścierpniętonogą, wpuścić w nią swoją wolę ruchu. Wtedy bezwładna kończyna (wyczuł to dokładnie) została jakby uderzona tą wolą, zaskoczona nią. Jedyne na co ją było stać to szczypiąca rozpaczliwa bezsilność i próba szybkiego zadośćuczynienia za przyłapanie jej na bezkrwawym odrętwieniu. Po chwili wszystko wróciło do normy: o ile w chwili bezwładu czucie kończyny było wręcz hałaśliwie manifestowane, o tyle teraz, kiedy bezwład minął, nie wyczuwał w jakiś specjalny sposób swojej lewej nogi. Było to raczej programowane przez coś zdrowe bezczucie.
Osobliwe zjawisko? zapytywał się w myślach Tyczko
A może to jakaś przesłanka czegoś? Ale czego?
Takie króciutkie chwile zastanowienia bywają czasami potrzebne. Jeszcze chwilkę temu Tyczko wydawał się być wstrząśnięty próbą wtargnięcia w jego prywatność przez kogoś nieznajomego atakującego go z tamtej strony drzwi. Teraz, myśli na temat ciała w stanie bezwładu spowodowanego ścierpnięciem, pozwoliły mu nieco się uspokoić.
Nagle, korzystając z porywu słabiutkiego optymizmu, zerwał się na równe nogi. Był to jednak krok nad wyraz nieostrożny:
primo: po powstaniu okazało się, że nie tylko lewa noga była ścierpnięta. To samo zjawisko dosięgło w równie obezwładniającym stopniu prawą nogę, obie kończyny górne oraz szyję.
secundo: nagłe powstanie spowodowało chaos w polityce ciśnieniowej organizmu powodując nieskoordynowaną z jego potrzebami pracę serca, co z kolei wywołało natychmiast odpływ krwi z mózgu, przyczyniając się tym samym do wszczęcia procesu egzaltacyjnej pomroczności.
Tyczko szukając po omacku (na dłuższą chwilę stracił wzrok) wytłumaczenia swojego stanu, uraczył się wpierw żelaznym mizantropim majaczeniem: "za wszystko odpowiadają oni, ich zorganizowany przeciw mnie spisek". Reszta była już tego rozwinięciem:
Mają mnie!!!
(W oazie szarej samotności rosną na poły wyschnięte palmy zawzięcie rodzące owoce podejrzenia. Kokosy spadają z drzew roztrzaskując się o kamienistą glebę jałowego strachu, ukryte w czarnym miąższu pestki rozsypują się po ziemi podskakując niczym malutkie kauczukowe kuleczki. Szukają sprzyjających warunków żyznej gleby by tam wypuścić swoje pierwsze pędy, zakorzenić się, ukorzenić się, rozmnażanie przez pędy, rozpylane pyłki, alergeny w powietrzu podrażniające wyściółkę błon śluzowych, panspermia strachu na łasce szumiących wichrów oddechów demonów. Czarny odwłok nocy wijący się po podłodze a jeszcze daleko do nadziejogennego świtu, brnąc po lodowatej powierzchni wybałuszonego oka strachu, spadając na jego dno gdzie też włada ciemność która rodzi strach krwawiąc i jęcząc w bólach. Plecami do drzwi odgradzających od klatki, przestrzeni obcej zapełnionej obcymi przepełnionymi nienawiścią z nożami wymierzonymi ostrzami w plecy, w pokoju bezpieczeństwa pozornego niepokoi rozpruwająca potencjalność szyb wyzwolonych kamieniem z ulicy, a więc łóżko pod oknem mogiłą otwartą, zapadająca ciemność zabierając odwagę oddaje ją im, jeszcze czekają, zbierają siły przed frontalnym atakiem ostatecznie eliminującym, cisza przed rzezią...). Itd., itp.


4. Następnego dnia Pan M. postanawia przedsięwziąć pewien plan. Otóż udał się on bardzo wcześnie rano na przystanek tramwajowy, który znajdował się był zaraz na rogu ulicy Ślicznej w odległości stu metrów od jego bramy. Już poprzedniego dnia przygotował zawczasu wszystko to, co wydawało mu się że będzie potrzebne. Tak więc wychodząc o brzasku cicho z mieszkania w wewnętrznej kieszeni swojej starej czarnej schodzonej kurtki skórzanej umieścił kartonik wycięty z pudełka po butach oraz dwa długopisy. Oczywiście potrzebny był mu tylko jeden, potrzebny do spisania rozkładu jazdy tramwaju linii numer siedem. Drugi, awaryjny długopis, gwarantował mu, że w przypadku wypisania się pierwszego nie trzeba będzie wracać się do domu po sprawnie działający opóźniając tym samym całą operację. Tyczko Molendinator jedynie z rzadka wychylał swój mizantropi nos poza bezpieczną oazę swojego mieszkania. Zawsze czynił to z niechęcią. Postanowił więc coś na to poradzić. Nie mógł tak po prostu nie wychodzić z domu w ogóle ponieważ wymagała tego jego marna egzystencja: choćby to, że od czasu do czasu trzeba było udać się do sklepu na zakupy. A był to nie lada problem dla Pana M. W bliskim sąsiedztwie znajdowały się jedynie małe sklepiki gdzie zakupy robiło się w ten sposób, że zanim kupiło się artykuły po które się przyszło, wpierw należało poprosić o nie sprzedawcę. Dla Tyczka poproszenie o pół kilo szynki, pasztet z kurcząt, albo choćby zakup trzech bułek-grahamek, wszystko to stanowiło dla niego niezmiernie krępujące zadanie. Trzeba jeszcze nadmienić, że z jego mową nie było tak do końca w porządku. Tyczko w chwilach mocnego zafrasowania (czyli w każdym momencie gdy kontaktował się z drugim człowiekiem) popadał w stan zniewolenia od układu autonomicznego, który pomimo, że był częścią jego samego, wydawał się jednocześnie działać na jego zgubę pokrywając na przykład jego czoło tak obficie kropelkami potu, że całymi potokami zalewały jego oczy na przykład wtedy, gdy drżącą dłonią starał się na życzenie sprzedawcy odnaleźć po kieszeniach jakieś drobne ponieważ nie miał on wydać z dużego nominału. W takich chwilach próbował ratować się wycierając czoło nadgarstkiem dłoni, ale niewiele to pomagało ponieważ jeżeli już zaczynał się pocić, pocił się z reguły na całym ciele. Dochodziła do tego świadomość że się poci, że wszyscy to widzą, że jeżeli pot to automatycznie smród, że wszyscy odsuwają się od niego czując odrażającą woń potu. Ta świadomość napędzała jeszcze bardziej machinę w jego ciele produkując jeszcze większe hektolitry potu jeszcze obficiej zalewając jego ciało Działo się tak zawsze w chwilach, gdy sytuacja przeciwnie wymagała właśnie zachowania pełnej kontroli (choćby w momencie zakupu trzydziestu dekagramów ementalera). Dodać należy do tego wspomniane drżenie rąk i bełkotliwość mowy. W sumie po każdych zakupach Pan M. wracał do domu z uczuciem klęski, wilgoci i smrodu. O wiele łatwiej przychodziło mu zrobić zakupy w sklepie samoobsługowym. Tu wystarczyło załadować do koszyka odpowiednie artykuły, następnie wyłożyć je przed kasą, później bez słowa zapłacić i już można było popędzić do domu, aby na powrót zanurzyć się w bezpiecznej pustelni własnego mieszkania. Jednak do najbliższego sklepu samoobsługowego trzeba było podjechać pięć przystanków wspomnianym tramwajem linii numer siedem. Przemieszczanie się w środkach komunikacji miejskiej również nie było dla niego przyjemne, a mówiąc dosadniej wywoływało w nim uczucie odrazy. Czasami panował w tramwajach niemiłosierny tłok do tego stopnia, że nie było choćby małego skrawka wolnej przestrzeni gdzie człowiek usadowiwszy się miałby pewność, że nikt nie będzie się o niego obijać podczas jazdy tramwaju. Pan M. nie znosił gdy ktoś dotykał go ponieważ przeważnie zawsze były to jakieś stare i grube baby, albo obleśni faceci z wąsami. Wyjątkiem stanowiły te rzadkie chwile, gdy jadąc w zatłoczonym tramwaju czuł nie tylko lekki, miękki dotyk kogoś z tyłu, ale wyczuwał również woń nieznanych mu kobiecych perfum (właściwie to wszystkie perfumy były mu nie znane, podobnie jak wszystkie kobiety). Wyobrażał sobie wtedy, że za jego plecami stoi jakaś cudowna, pełna zmysłowego seksu niewiasta, która dostrzegłszy go postanowiła poobijać się trochę o niego, gdyż ujęta jego wyjątkową powierzchownością nie była w stanie powstrzymać się od tego. W takich chwilach, w pędzącym tramwaju, zawsze starał się stać nieruchomo, aby każde natarcie kobiecego ciała z tyłu zinterpretować jako jej kolejną świadomą próbę zbliżenia się do niego. Kiedy tramwaj hamował przed przystankami (a czasami hamował dość gwałtownie) Tyczko, niczym niewzruszony heros w pełni władający swym nadludzko sprawnym ciałem, specjalnie przybierał taką pozę, aby umożliwiło mu to jej zachowanie nawet w momencie mocnego hamowania. Oczywiście ta super-seks-bomba stojąca z tyłu wpadała wtedy na niego i była to ta niezmiernie rzadka chwila w życiu Tyczka, wręcz niewyobrażalnie rzadka, gdy poprzez swoje ubranie wyczuwał subtelną miękkość kobiecego ciała. Przez ten ułamek sekundy Tyczko mógł wczuć się w wyjątkową dla siebie rolę bycia prawdziwym mężczyzną, wszak wszedł w bezpośredni kontakt z drugą płcią, ich ciała na krótką chwilę zwarły się w pożądliwym hamowaniu tramwaju. Przeważnie po każdym takim stosunku słyszał na zakończenie z życzliwością wypowiedziane przemiłym damskim głosem "przepraszam pana", co już zupełnie topiło go w głębinach samczej dumy. Tyczko Molendinator należał przecież (jak sam mniemał) do najbardziej elitarnej grupy ludzi - był przeraźliwie samotny, tak wielce i głęboko samotny, że uświadomienie sobie tego było by jednoznaczne z uświadomieniem sobie beznadziei i bezsensu trwania przy życiu, a na to nie pozwalała mu jego własna biologia. To ona właśnie kazała mu każdy najmniejszy przejaw kontaktu z drugim człowiekiem wynieść do rangi wyjątkowego wydarzenia: przelotne muśnięcie kobiecego ciała w zatłoczonym tramwaju rozszyfrować jako desperacką próbę zbliżenia się do niego zrozpaczonej kobiety z pożądliwością wypatrującej jego ciała; niespodziewaną wizytę nieznajomego jako zamach na jego życie i wolność; spojrzenia mijanych na ulicy przechodniów za wyraz uwielbienia dla jego boskiego chodu. Tyczko żył w prostym świecie: oprócz niego nie było innego człowieka; był tylko on i reszta ludzkości; on i sześć miliardów ludzi.
Dzisiejsze poranne wyjście z domu w celu spisania rozkładu jazdy tramwaju linii numer siedem było niczym innym jak próbą pokonania tej drugiej strony, czyli sześciu miliardów ludzi z planety Ziemia.
Tak więc gdy Pan M. opuszczał przed świtem swoje mieszkanie na ulicy Ślicznej na zewnątrz panował poranny chłodek a niebo płonęło pomarańczowym promieniowaniem, które od czasów drugiej wojny nuklearnej stało się codziennym pięknym spektaklem spieprzonej przez człowieka natury (oczywiście określenia "piękne" może użyć jedynie pisarz, który sobie takowe niebo wyroił w głowie jednak w żadnym wypadku mieszkający tam ludzie, którzy nie mogąc zapomnieć pięknego błękitu nieba z czasów przednuklearnych marzyli o nim przeklinając zarazem dzisiejszą jego mutację oraz tego poronionego skrybę, który to wymyślił dla potrzeb swojej powieści). Plan był prosty: spisać rozkład jazdy ze wszystkich przystanków "siódemki". Najpierw podjechał dwa przystanki wstecz wysiadając na pętli. Tam z tabliczki informacyjnej, przytwierdzonej do bocznej ściany wiaty, spisał godziny odjazdów tramwaju, co zabrało mu ledwie pięć minut, a następnie piechotą udał się w stronę kolejnego przystanku by w identyczny sposób powtórzyć tam całą czynność spisywania. Nie czuł się pewnie. Wszak zdawał sobie sprawę, że w istocie działa przeciwko sześciu miliardom ludzi. Z pozoru wyglądało to całkiem niewinnie: ktoś po prostu spisuje sobie dla własnej wygody rozkład jazdy interesujących go tramwajów. Jednak Tyczko wiedział jaki był prawdziwy cel tego przedsięwzięcia i sądził, że ktoś mógłby się tego dowiedzieć gdyby nastawił w jego kierunku odkrywator myśli. Nerwowo rozglądnął się wokół siebie. Jednak ulica była cicha i pusta. Brak ludzi najbardziej rzuca się w oczy właśnie w miastach, w miejscach gdzie powinno ich być mnóstwo. Miasto bez ludzi przypomina grobowiec a rzędy i piętra mieszkań to nic innego jak grobowe komory. Trupy wciąż leżą w trumnach swoich łóżek czekając na wydobycie ze śmiertelnej otchłani snu. W końcu ożywają i wysypują się na pola ulic by straszyć się nawzajem swoją przedłużoną agonią. Ale Pan M. miał jeszcze sporo czasu i wiedział że musi zdążyć. Spisanie rozkładu z drugiego przystanku przebiegło sprawnie i w chwili, gdy miał już udać się piechotą na kolejny przystanek nadjechał nagle tramwaj, co ucieszyło Tyczka możliwością szybszego przetransportowania się. Wsiadł ostatnimi drzwiami aby mieć pełny widok na to co dzieje się wewnątrz tramwaju. (Tyczko Molendinator należał do tych, którzy zawsze wchodzą tylnymi drzwiami). Był pusty. Jedynie z przodu siedział jakiś typ, najwyraźniej pijaczek, bo mruczał coś pod nosem a jego ubiór był trochę jak upiór. Tyczko Molendinator zapadł w najodleglejsze siedzenie i odwrócił wzrok w stronę mijanych kamienic.
Dopiero dwa przystanki a trzeba jeszcze obrobić osiem... zadźwięczało w jego umyśle jak fałszywa moneta rzucona przez nieprzyjazny los.


5. Tyczko na powrót w domu, czyli w jedynym miejscu gdzie czuje się bezpiecznie. Zdjął buty. Z wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki powyciągał pozapisywane kartoniki po opakowaniu na buty. Gestem wyczerpania cisnął je w stronę stołu stojącego naprzeciw łóżka a te wirując poszybowały każdy w swoją stronę wypełniając sobą przestrzeń pokoju zanim nie osiadły na parapecie, łóżku, w wiadrze z mokrą szmatą, jeden wleciał do przedpokoju i tyle go widział póki go nie odnalazł zwiniętego w bucie. Wydało mu się to całkiem logiczne ponieważ ten but pomieszkiwał niegdyś w tym kartonie zanim nie został przez Tyczka zakupiony w obuwniczym, no i przecież mawia się, że "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". Zbierze je później. Teraz się położy. Wszak urobił się po pachy.
Zasnął
Śpi
Pan Profesor Henryk Bródka. Zabiera głos. Stosowniej: przemawia. Zabrać można... wtedy będzie ukraść. Studencka gawiedź bez grosza w portfelu ale z komórką za paskiem, udawana bieda, wśród studentów którzy naprawdę są bez kasy udawana bieda pomaga pozbyć się wyrzutów sumienia z powodu nie postawienia piwa; piwo nie jest drogie, ale pokonanie sknerstwa wymaga odwagi straty, tu tracisz - tam zyskujesz, prawo zachowania energii towarzyskiej, grawitacja skąpstwa ściąga wszystkich w dół, i trzyma, może Albin? Jego szerokie plecy przywołują na myśl pakernię, spełniają kobiece marzenia o idealnym superkochanku? Albin Karas - poczciwość nie popłaca, szczere zachowanie wywołuje podejrzenie że się jest głupkiem, dlatego musi udawać, ale nie będzie z niego dobry aktor, chociaż? Ci, co też odgrywają codzienną rolę w tasiemcowych serialach udawaczy, są lepsi? Ich pozorowana mądrość szpeci moje serce, ich pozorowana witalność paradoksalnie na usługach śmierci a nie życia. Agonia ducha zamarkowana w wypasione na żądzach cielska, spocone, wygolone głowy symbolem zuniformizowanego sposobu na życie według kolektywnej formuły na bycie prawdziwym mężczyzną. Siedząc w ostatniej ławce miał widok na całą salę wykładową, rządki głów, komasacja umysłów wokół czegoś wspólnego: poglądów, wrażliwości, samotności. Z dołu dobiegał głos profesora, potem odbijał się od gładkich ścian sali nadając słowom miękkogąbczastego echa: Dla potrzeb wizualizacji narracji powieści należy postawić siedmiomilowy krok w kierunku nowym, który jednocześnie w sposób drastyczny oddala się od standardu. Należy przeskoczyć konwencjonalny przekaz zawarty w słowie określonym i dotrzeć tam, gdzie słowo jest już tylko symbolem, symbolizującym i nic więcej, ponieważ rola symbolu to rola przekaźnika a nie określnika.
Faza REM - ...gdzieś z dala od ciebie leży kraina twojego spełnienia mrugająca gwiazda lepszego słońca i dziesięciu planet z dodatkowo wyjątkową dla ciebie; Kosmos. Próżnia rozpromieniona. Międzyplanetarny pojazd a ja w nim. Kurs: moja planeta, bezludna wyspa w konstelacji smutku, najpierw na ekranie, potem w oku, z kolei ciąg silników hamujących, osiadanie, nowy grunt pod stopami, Robinson C. jako Tyczko M., wszystko od nowa, bez grozy złej przeszłości, od nowa szansa na lepsze życie, mały krok dla ludzkości ale wielki dla człowieka, dla mnie, no more tears, kąpiel o zachodzie mojego słońca w zatoce koralowej nadziei, palmy rodzące kokosy, gorącożółty piasek bez śladów pięt...aszka, aśka, kaśka, sam na sam ze swoimi pragnieniami bez szans na powodzenie; w prospekcie reklamowym napisane było że podróż w jedną stronę gdyż powrót niemożliwy, i tylko czasem nostalgia za Ziemią Starą z głową w ciemnej poświacie nocy w prawdopodobnym kierunku Jej orbity. Ale tu mamy do zaoferowania najżółtszy piasek jak żółte żółtka żółwia i szum sium szosen oszeanu fal falowania fal brzegiem rzygających spienionych pian białych jak biel a nad bezpieczny piecyk rozżarzonej kuli przypiekający skwar i zimny napój na wyciągnięcie dłoni pij i żyj a teraz kup wycieczkę do raju i daj się zwieść odwiecznej pokusie szatana.


6. Tyczko puka do drzwi właściciela kamienicy na ulicy Ślicznej celem ustalenia powodu wizyty nieznajomego.
- Pan Molendinator! Co za niespodzianka! Proszę, proszę wypowiedziane z sarkastycznym uśmieszkiem kolesia który w głowie ma bóg wie co na mój temat. Nigdy nie lubił przebywać u kogoś w mieszkaniu, wdzierać się swoją skromną posturą w intymną przestrzeń czyjegoś domu. Nie pytając się Tyczko zdjął buty i unosząc je lekko nad podłogą przedpokoju ustawił jak najbliżej ściany mając na uwadze, że ktoś mógłby przecież potknąć się o nie wykładając się plackiem w przedpokoju; i wszystko to z jego powodu; a raczej jego nędznych, usmolonych nie wiadomo czym butów, syf spływający kalający czystość domu gospodarza; kochanie! nieomal nie wybiłam sobie zębów na jakichś dziadowskich buciorach w przedpokoju; ach, och! dzień dobry - dzień dobry; uśmiech zmieszania kontra mina winowajcy przerażonego ich możliwą myślą że zrobił to umyślnie; zamach na życie żony gospodarza kamienicy na ulicy...
- Pan w sprawie ogłoszenia o rzekomej sprzedaży wynajmowanego przez pana mieszkania numer sześć? tak, a więc to prawda? wysiudać raz na zawsze...
- Zakładam że to jakaś pomyłka. Zapewniam że płacę wszelkie rachunki systematycznie. Z niczym nie zalegam. Jestem spokojnym lokatorem... (może za spokojnym, wysiudać mnie stąd? siupa siupek - poszedł głupek)
- Rozumiem pana, spuścił oczy bo teraz powie mi całą prawdę o mnie, o moim planie, wysiudanie, widzi pan jestem zmuszony w najbliższym czasie wynająć pańskie mieszkanie określonej osobie, mniejsza komu, jest to definitywnie postanowione. Nie ukrywam, zbliżył się do firanki i swoją żylasto-tłustą dłonią odsunął ją by nachylając się w stronę szyby udać że czegoś tam a może kogoś tam wypatruje za oknem, że są skargi na pana, nagle wypuścił z dłoni zmiętą firankę i stosunkowo energicznie obrócił się w stronę znieruchomiałego Tyczka rzucając mu prosto w twarz wyzwanie swojej władczej postury i mimy, oczywiście nie dawałbym im wiary gdyby nie to, że mają one urzędową proweniencję. Oficjalne dokumenty z urzędowymi pieczęciami, i proszę zauważyć że z różnych instytucji, nie tylko z policji, a może głównie nie z policji. Czy to nie jest zastanawiające? Pan rozumie...
Pana M. ogarnęła przemożna potrzeba ucieczki. Gospodarz uczynił krok w jego stronę i spuszczając głowę wyraźnie utkwił swój wzrok na jego stopach. Przerażony podążył spojrzeniem za nim wyczuwając w powietrzu rozwiązanie: smród jego starych skarpetek! unosi się i roznosi po całym pokoju, lewa skarpeta z ohydną dziurą na dużym palcu przez którą świecił pazur, w domyśle z brudem pod spodem, nieprzycięty jak trzeba, zaniedbany, ale te skarpety, czarne, nasączone zmacerowanym naskórkiem z przeciągu kilku ostatnich dni, smród który odlepia się od zasmrodzonych nóg i przenika w dywan gospodarza by straszyć go wizją niechluja jeszcze przez wiele, wiele godzin po jego wizycie. Wietrzenie na przestrzał, symulowanie przeciągów, a wszystko po to, aby pozbyć się wspomnienia zasrańca.
- Proszę mnie zrozumieć, gdzie jest wyjście z tej kloaki kompromitacji? zapytywał siebie Tyczko, nawet gdy siedział zapadnięty w najdalsze siedzenie autobusu miejskiego ślepo wpatrując się w uciekający krajobraz ulic. Jego żona, z początku nic nie podejrzewająca, z uprzejmością zaproponowała herbatę, ależ nie dziękuję zaraz wychodzę proszę nie sprawiać sobie kłopotu naprawdę nie chcę przeszkadzać zresztą już muszę wychodzić, zapakować się z tym odorem potworem w szczelne hipokryzją obuwie i chodu stąd, do widzenia, do widzenia, pan rozumie powody pana eksmisji? z powodu smrodu, tak, oczywiście, do środy (smrody) mieszkanie będzie przeze mnie opuszczone, oczywiście, ależ nie, to ja przepraszam, tak, nie... Podskakując w autobusowym siedzeniu Pan M. nieustannie powracał myślami do domu gospodarza starając się przeanalizować możliwie jak najwięcej szczegółów, które wtedy, z racji swojego zafrasowania, nie mógł należycie zinterpretować. Teraz, zastanawiając się nad udawaną uprzejmością gospodarza, gotów był przyznać, że miała ona najpewniej swoją przyczynę w poczuciu winy; widać był on nie do końca przekonany co do eksmitowania Tyczka, i najwyraźniej został do tego w pewien sposób nakłoniony, a może i lekko przymuszony, na przykład poprzez naciski współlokatorów Pana M. Druga sprawa to owe donosy, jak podkreślał gospodarz, urzędowej proweniencji. Co za licho się uwzięło! Jeżeli działają przeciw niemu z urzędu, to muszą mieć już jakieś konkretne dowodu jego antyludzkiej działalności...
- Pozwoli Pan? biorąc do ręki papiery, zadrukowane, opieczętowane, nie wiedział na czym konkretnie utkwić wzrok wodząc tam i z powrotem, lub też odwracając nerwowo to na jedną to na drugą stronę, zobaczył to i dlatego z taką łatwością przyszło mu: prawda że nie wygląda to dobrze? wymuszając na Tyczku zaprzestania niepotrzebnej szamotaniny nimi i dobrowolny ich zwrot jemu, posesjonat urzędowych donosów, miał nade mną władzę bo jak zawsze w takich sytuacjach tracę głowę, mogłem je siłą zatrzymać albo poprosić o krótkotrwałe wypożyczenie, cholerny smród, odurzył mnie.
Tyczko Molendinator jeszcze wielokrotnie powróci w myślach na pole swojej niedawnej hańby odnajdując co rusz potwierdzenia (na przemian z zaprzeczeniami), że znalazł się albo w opłakanym stanie, albo sprawa nie stoi tak źle jak się maluje. Iluminacje w autobusach miejskich bywają przecież dosadne: wsiada mężczyzna, wiek zgodny z łysiną + lekko posiwiałe skronie, dość otyły, okulary na nosie powiększają wrażenie figlarnych oczu, dość dużych, w ustach trzyma biały bilet który zaraz po wejściu do pojazdu niezwłocznie kasuje po czym znów umieszcza go w kleszczach czerwonych zaślinionych warg, papier nasącza się śliną i w połączeniu ze skórką dolnej wargi przywiera doń klejem, mężczyzna nie zdaje się być przejęty własną ekscentrycznością, mężczyzna z biletem w ustach, białość na tle zaróżowionych policzków i brody, te figlarne oczy wydają się teraz po prostu głupkowate, odwaga typowa głupkom, czy robi to na co ma ochotę? brakuje mi odwagi pomimo że mam aż nadto głupoty, rozgląda się, kiedy otwiera usta aby nabrać dużego haustu powietrza przyklejony do dolnej wargi bilet wydaje się z nim organicznie zrośnięty, niefortunna krzyżówka, papierowy homo sapiens, miałem kolegę w podstawówce który notorycznie pożerał kartki z zeszytu, albo sprawdziany poczerwienione uwagami nauczyciela, efekt Dopplera w skali klasówki: kto nie podąży za galopującą erudycją magistra będzie się oddalał a czerwone widmo na białym znaczyć będzie stopień jego opóźnienia. Kolejny przystanek, dlaczego mój wzrok automatycznie kieruje się na drzwi w momencie ich otwierania, bo są to automatyczne drzwi? kierowca naciskając podświetlane guziczki na tablicy rozdzielczej w niewytłumaczalny sposób uzyskuje dostęp do wolitywnej aktywności naszego mózgu, patrzymy w stronę syku, rozsuwania się, trzasku, wtaczające się tłumy albo pojedynczy pasażerowie, dostrzegam ich, czy oni dostrzegają mnie? stopień zainteresowania się ludzi sobą nawzajem wydaję się różny i zależy od kilku czynników: po pierwsze: ludzie będąc w ciekawym towarzystwie nie zwracają specjalnej uwagi na otoczenie; odpowiednio: nuda skierowuje ich na zewnątrz, podobnie samotność: ileż można zajmować się sobą?! Dlatego też w pewnym momencie godnym uwagi i refleksji może wydać się facet z biletem w gębie. Samotność pokazuje olbrzymie wrota prowadzące do ludzi ale nie mówi jak je otworzyć. Widzisz ich wszystkich obok siebie, prawie ich rozumiesz, dotykasz ich pragnień i pragniesz zrozumieć, niekiedy dostrzegasz w oku tą samą nutę smutku, zmęczona pani szuka nieśmiało wybawienia, tylko lekko przekręca głową nadrabiając ruchem gałek ocznych, błądzi w życiu i spojrzeniem po tłumie a gdy zostanie przyłapana ze wstydem, który spróbuje ukryć w niewzruszeniu, odwróci oko odbierając nim ślepo krajobraz za szybą, na chwilę, kiedy minie napięcie w dołku brzucha znów, ale z mniejszą niż poprzednio odwagą, poszuka najpierw powodu swojej ostatniej ucieczki, i lepiej żeby zobaczyła go z boku niż naprzeciwko, potem nieśmiało, nieznacznym ruchem głowy i znaczniejszym okiem popatrzy w stronę nadziei acz bez zbytniej nadziei nauczona samymi porażkami, jeśli odnajdzie to czego szuka przez najkrótsza jaką można sobie wyobrazić chwilę delektować się będzie rysami twarzy i strukturą włosów, a potem, jeśli czasu starczy, postawi siebie obok i zobaczy pożądaną potencjalność, na krótko, na bardzo krótko, póki nie zostanie przyłapana i zmuszona ponownie do ucieczki w ślepo odbierany krajobraz za autobusową szybą. Undergroundowa jednoaktówka powtarzana przez aktorów samotności na człowieczej scenie świata gdzie przede wszystkim trzeba umieć się sprzedawać a w ogłoszeniach do kurewskiej przesady konieczne jest łatwe nawiązywanie kontaktów interpersonalnych, dynamizm w działaniu i myśleniu, idź do przodu i zdobądź dla firmy Berlin zawieszając na Bundestagu flagę markowej czekolady z bakaliami, szukamy dynamicznych, nastawionych na sukces pedofilii na cieplutkie posady w przedszkolach, zatrudnimy ćpunów i żuli na stanowiska prezesów dużych koncernów międzynarodowych, polaryzacja na biedę i bogactwo a obok na umiejących się sprzedawać, czyli kurwy, i nie umiejących, czyli niechciane kurwy, krajobrazu dopełniają nieudacznicy, tani malkontenci, wyrzutki społeczne, długie włosy i zarost, grają na ulicach zbierając na piwo, wolność której nikt im nie zazdrości, marginalne przejawy mozolnie wypracowywanej wolności, te ostentacyjne nieskrępowanie wobec zalewu neofeudalizmu kapitalizmu pozostaje bez odzewu w duszach zniewolonych od praw gospodarki (pseudo)wolnego rynku i demoliberalizmu, czyli demona inaczej nazwanej wolności a przez to przekreślonej raz na zawsze.
Autobus coraz bardziej się wyludniał, ludzie wysiadali a każdy z nich unosił paszkwil swojego cielska zdążając ku sobie tylko znanemu celowi. Odprowadzał ich wzrokiem siedząc niewzruszenie na swoim miejscu. Człap-człap, człekokształtne człapu-człap, cykliczne krok w krok, aby do przodu, gdzieś tam każdy z nich ma swój dom, puk-puk mama już w domu! Co kupiłaś? Rozkrzyczane dzieciaki dopominają się słodyczy ale dostaną jedynie uśmiech swojej mamy niewinnie tłumaczącej się że przecież wraca z pracy a nie z zakupów. Kobieca torba na zakupy może zdradzać sytuację rodzinną kobiety. Tyczko widząc na ulicy pociągającą go kobietę automatycznie starał się coś o niej dowiedzieć, choćby z ilości zakupów: starał się wtedy zlustrować (oczywiście z bezpiecznej odległości) zawartość torby na zakupy wierząc, że jeśli wypatrzy tam na przykład kilka owocowych serków homogenizowanych, może to być niepokojący znak, że kobieta ta jest matką małych dzieci, a więc na pewno ma kochanego męża, wszystko jest alles guttes x 3 = kirche, kinder, kitchen, a dla niego nie ma tam już z pewnością miejsca. Sytuacja mogła się jednak zmienić na jego korzyść w wielce obiecującym momencie, to jest wtedy, kiedy w siatce na zakupy dostrzegał jedynie skromnie poczynione zakupy: mała konserwa, dwie małe bułeczki, mały kawalątek żółtego sera, albo jeszcze lepiej - połówka chleba! Wtedy nie wydawał się mieć wątpliwości: owa kobieta na dziewięćdziesiąt procent musiała mieszkać sama, jej puste łoże śniło co noc o męskim ciele kochanka a w ciszy szeptało litanię o jego kojący oddech, i nawet rankiem ekspres do kawy przypominał jej, że mógłby przecież obsłużyć ich dwoje, a nie tylko w kółko i w kółko ją samą. I znów zwiedziony marzeniem lepszego jutra podążał za ułudą z uporem maniaka ściganego pustymi ścianami, domową ciszą, pustką w dłoni i sercu, uciekał w krainę złudnych myśli by zapełnić ją swoimi gorącymi niespełnieniami, niby-realnością w świecie zamkniętych oczu i podkurczonych kolan w pozycji poziomej. Ale to dopiero później; a teraz:
- Dlaczego Pan za mną idzie?
Tyczko przystanął i w ciągu ułamka sekundy doświadczył świstu spadając z obłoków myśli na ziemię z siłą błyskawicy. Porażony intensywnością ostatniej sekundy wydawał się być wręcz sparaliżowany.
- Obserwuję Pana już od autobusu; siedział Pan na końcu. Pogrążony w myślach wydał mi się Pan czymś bardzo przejętym. Zresztą ma Pan ciekawą twarz...
- Ciekawą twarz? Ale czy nie przeszkadza Pani... Tyczko w końcu doczeka się swojego głosu; zabrzmiał niepewnie. - Ależ skąd! odrzekła i z serdecznością matki posłała mu skromny uśmiech sympatii.
Tyczko wyczuł że mówi to szczerze choć nie mógł pojąć jak ktoś mógłby uważać jego twarz za interesującą; zwłaszcza po incydencie ostatniej nocy.
Otóż to.
Ostatniej nocy przyśnił mu się sen który stał się koszmarem jawy. Istotę snu wywieść można z istoty jawy, a ta przedstawiała się następująco:
Wstał późno (gdzieś o dziesiątej), przewietrzył pokój, zrobił kakao, zjadł wczorajszą bułkę z zeschniętym serem. Po pięciu minutach zachciało mu się i poszedł zrobić kupę w kiblu na końcu wspólnego dla wszystkich lokatorów korytarza (świadomość że trzeba z tą intymną czynnością wyłazić poza swoje cztery ściany była nieznośna!). Wisiało tam na wewnętrznej stronie drzwi takie stare lustro, bardzo stare i zajmujące sobą całą powierzchnię drzwi; było to mocno już skrzywiałe zwierciadło. Kiedy człowiek zasiadł na muszli klozetowej i popatrzył przed siebie, wtedy, dzięki tym zazwierciedlonym drzwiom, odsłaniał mu się obraz jego samego. Tyczko Molendinator dotąd uważał, że widzieć siebie srającego to widok taki sam jak choćby widok siebie w lustrze w trakcie przymierzania butów w sklepie obuwniczym, czyli innymi słowy żałosny. Ale dzisiaj rano, kiedy jak co rano zasiadł na stolcu wypróżniania, przeżył prawdziwy szok: otóż nie zobaczył w odbiciu lustra swojej twarzy, która normalnie u tak zwanych przedstawicieli rasy ludzkiej okala przednią część głowy wspartej na szyi, która z kolei sama przyklejona jest do tułowia. W niewytłumaczalny dla Tyczka sposób na miejsce zwyczajowo przeznaczone pod jego twarz wskoczyła tylna część ciała, która w normalnych warunkach grzęźnie w czeluściach kiblowej muszli. Innymi słowy doszło do niecodziennej zamiany miejscami pomiędzy pupą a obliczem.
Tyczko patrząc przed siebie zastanowił się nad własnym fenomenem i po krótkim namyśle uznał go za hipostazę upadku: czy upadłem już tak nisko że nie można już nazywać mnie człowiekiem? czy od teraz przechodzić będę intensywną metamorfozę ciała podług istotności eternii? czym zakończy się ten proces przemiany? moje serce będzie teraz pompować łzy a rolę układu krwionośnego przejmie jelito cienkie. moimi oczami będą czułki hemoroidów - nowy organ moich zmysłów. kończyny dolne stopią się w jeden korpus a z połączonych stóp uzyskam płetwy i kiedy pływać będę w oceanie nieistnienia uzyskam potrzebną mobilność. a ręce? mam nadzieję że chociaż dłonie zachowają swoją dawną funkcjonalność...
- To wydarzyło się dzisiaj rano. Wie Pani, mogę tylko domyślać się powodów tego zdarzenia, rzekł spokojnie Pan M. a jego słowa miękko popłynęły w kierunku nieznajomej.
- Domyśla się Pan powodów...
- To ma związek z moim życiem. Ogólnie mówiąc jest parszywe. Ja jestem parszywcem. Swoim istnieniem przeczę godności osoby ludzkiej, powiedział Tyczko i w chwilę potem z nadzieją rzucił okiem na nieznajomą spodziewając się od niej kolejnego pocieszenia. Jednak tu odnotować trzeba niecodzienne zjawisko. Otóż:
Słowa wyrzucone z gardzieli kobiety potoczyły się ku niemu. To ledwie kilka kroków ale przestrzeń pomiędzy prawdą a fałszem dzielić trzeba przez zero. Początkowo Tyczko Molendinator specyficznym zmysłem wyłapał atmosferę odpowiedzi, jak można by było powiedzieć, z obłoku otaczającego nieznajomą. Był to obłok astralnej pary. Teraz wszystko co mu już pozostało to czekać na rozedrgane powietrze wlokące się ku niemu z prędkością dźwięku, które potwierdzić miało to co przypuszczał. Czasu było na tyle dużo, aby po raz kolejny zatopić się w oceanie dywagacji. Jeśli moja obecna kondycja wynika nie z tego życia, to na Boga z czego? poprzedniego? przecież na Boga nie wierzę ani w reinkarnację, ani w Boga, ani w aniołków stróżów, piekło, niebo..., co też ona mi tu wykłada do Diabła! no tak: gdzie Diabeł nie może tam babę pośle.
Pan M. stał tak na wolnym przenikliwym wieczornym powietrzu, a nad jego głową szumiała wiekowa topola. Uwolniony własnymi spekulacjami uniósł głowę w górę podkładając splecione dłonie pod odchylający się do tyłu kark. Nabrał głębokiego oddechu i zatrzymując powietrze w zamkniętej przestrzeni płuc pozwolił pęcherzykom płucnym dotlenić znajdującą się w nich krew. Trwało to chwilę. Zanim wypuścił dwutlenek węgla pomyślał, że w jego płucach, tak naprawdę, znalazł się wonny eter butwiejących liści, zapach na wpół martwy, zapachniało mu wspomnieniami drzew. Kiedy wypuszczał zużyte powietrze zawinął usta w małą trąbkę i przy jej pomocy wydał charakterystyczny świst odprężenia. Równocześnie opuścił spod głowy dłonie skierowując wzrok w jej stronę bo wyczuł już nadpływające od niej drgania dźwiękowe:
- Myli się Pan. To nie ma nic wspólnego z tym życiem, odpowiedziała kobieta, ale Tyczko wiedział już od dłuższej chwili, że to właśnie ma mu do powiedzenia.
- Kim jesteś?! skąd to wiesz?! dlaczego mi to mówisz?! teatralnie i przeciągle zapytał Tyczko przybierając wyraz bólu na twarzy.
- Bo chcę spowodować, żebyś dotarł z tym tam, skąd ja przyszłam, powiedziała to wskakując na pierwszy stopień tramwajowych schodów. Potem wspięła się wyżej i wyżej, a gdy zamknęły się drzwi widział ją jeszcze przez moment przez matowe szyby zanim nie znikła przemieszawszy się w wewnętrznym tłumie. Tramwaj odjechał. Kątem oka zauważył, że była to siódemka.


7. Zanim Pan M. poszedł za nią postanowił za nim podążyć wysiadając za nią. Prawda ścigana przez pożądanie nie może być zgwałcona. Odkryta olśni blaskiem zaślinionego gwałciciela i zapomni on o swym pożądaniu.
Wracając do domu świata bożego nie widział, tylko ją, tłukącą mu się w sercu, wyciskającą łzy, napawającą go zrozumieniem dla świata. A przecież jeszcze chwilę temu Tyczko Molendinator gotów byłby oddać wszystko za niewyobrażalnie pożądaną ewentualność pozbycia się sześciu miliardów ludzi z planety Ziemia (właściwie w tym momencie było ich już siedem z uwagi na wciąż utrzymującą się progresję demograficzną). Ale teraz to już przeszłość. Teraz jest rozpromieniony nią, uszczęśliwiono-odnaleziony, wreszcie zakotwiczony w ludzkiej przystani, bez widoków na sztorm czy niepogodę, bezpieczno-zadowolony. Na przemian zalewał się łzami by po chwili rozjaśnić oczy anielską poświatą mądrości z uciechą wycierając dłonią załzawione oczy i zawisające od czasu do czasu na czubku nosa gluty. W tej chwili prawdziwej szczęśliwości (jak sam mniemał) przemierzał miasto rytmicznym krokiem, pewny swej drogi, z miłością patrząc przed siebie i z niecierpliwością poszukując wzrokiem innych ludzi. Pomyślał, że dzisiaj wyjątkowo ma pecha, bo jest tak niezwyczajnie pusto dookoła...
Idąc zamaszystym krokiem poszukiwał ludzi obrotami głowy i łypaniem oczami, a kiedy to nie pomagało obracał się tyłem do kierunku marszu i zanurzał się wzrokiem w przestrzeń, którą dopiero co przebył. Kiedy tak szedł tyłem nie mógł patrzeć przed siebie. Zdarzało mu się wtedy wejść w błotnistą kałużę nurzając nogawki w czarniawej mazi, albo co gorsza wdeptywał podeszwą w psią kupę pozostawiając przez kilka kroków jej rozmazany ślad, wspomnienie nieostrożnego wędrowca.
Czasami biegł. Wydawało mu się, że za tym albo za tamtym rogiem musi napotkać jakiegoś człowieka. Jego kondycja, przez całe życie zaniedbywana, dawała o sobie znać gdy zdyszany wypadał z za rogu, i stając u wylotu ulicy z wielką nadzieją patrzył przed siebie z falującą od zmęczenia piersią, podpierając na kolanach obie dłonie. Jednak wciąż ulice pozostawały puste. Niby takie same, ale nie takie same. Rzędy znajomych kamienic, ale bez gwarnego tłumu przechodniów płynącego zwyczajowo pod ich oknami. Puste chodniki. Teraz można było wysnuć z ukształtowania chodnikowych płytek artystyczny kunszt mistrza.
Wcześniej nie był dostrzegalny bo tonął pod masą ludzkich butów. Teraz odsłaniał swój artyzm. Tyczko mimowolnie spojrzał w dół dostrzegając rękę mistrza. Chwila zastanowienia nad przeszłością (której chodnik był ugruntowaniem, zwieńczeniem, a zarazem pomostem łączącym tą przeszłość z przyszłością) stała się dla niego momentem kolejnego wtajemniczenia.
Ja również wniosłem najważniejszą istotność mojej życiowej pracy w przyszłość: antyludzką mrzonkę mizantropa. Jednak czy w ogóle można przyjąć to za możliwość?
Po chwili znów biegł. Od początku ulicy do jej końca, od jednego jej rogu do drugiego. Zmęczony i zadyszany, z perspektywą zakwasów mięśniowych nazajutrz. Ale biegł daremnie szukając ludzi i tym samym zaprzeczenia tezy, choć już wiedział że nie istnieje, bo marzenia wdarły się w rzeczywistość, bo marzenia stały się rzeczywistością.


8. Ostatni dzień zmagań, który wyjaśnia dlaczego coś, co powinno być radością zwycięstwa, stało się dla Tyczka przekleństwem. Następnego dnia rano wstał jak zwykle późno. Nie zaczął od śniadania ponieważ zaraz po wygramoleniu się z łóżka postanowił zebrać to, co poprzedniego dnia rozrzucił w nieładzie usprawiedliwionym wszakże wyjątkowym zmęczeniem w wyniku całodziennej pracy spisywania rozkładów jazdy tramwaju linii numer siedem. Część kartoników odnalazła się przy łóżku, bądź pod kołdrą, kilka kolejnych odnalazł w przedpokoju, jeden (jak zostało to nadmienione wcześniej) w bucie, jeszcze inny zawędrował do łazienki - Pewnie przez dziurkę od klucza, żartował na głos Tyczko, ponieważ odnalazł go tylko przypadkiem kiedy wszedł (do zamkniętej!) łazienki aby popatrzeć sobie w twarz (jeszcze wtedy miał starą). Leżał nieboraczek w kubku na szczoteczkę do zębów, nieco zawilgocony i skręcony do wewnątrz. Jednak zapiski na nim pozostały czytelne: "rozkład jazdy z przystanku na ulicy Różanej, na wysokości Tulipaniej". Odczytawszy to na głos stwierdził, że końcówka brzmi jak tytuł różowego romansu.
Pozbierał te kilkadziesiąt kartoników i ułożył je na biurku w dużym pokoju. Najpierw zmierzył się z tą kupką wzrokiem, potem myślą wybiegł nieco w przód dostrzegając żmudną przepisywaninę i wklepywaninę do komputera. Jeszcze dalej zobaczył siebie jak z tymi poprawionymi rozkładami jazdy, wydrukowanymi na drukarce, zakrada się w pochmurne noce na przystanki z klejem za pazuchą i nakleją je na stare. Te nowe różniły się od starych jedynie zawartością. Graficznie Tyczko wykonał mistrzowską podróbkę tak, aby upodobnić swoje rozkłady jazdy do tych naklejanych przez komunikację miejską. W rezultacie na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniało. Ale to tylko pozory, i wiedział o tym jedynie Tyczko. Otóż wybrał on z pośród godzin i minut kursowania tramwaju linii numer siedem, te które uważał, że są mu najbardziej odpowiednie i jednocześnie, aby po ich usunięciu rozkład nie wydawał się niekompletny. Dobrze było gdy tramwaj miał kilka (nawet sześć w szczycie) odjazdów w ciągu godziny. Wybierał wtedy i usuwał z rozkładu tę pozycję minutową, która nie burzyła zasadniczo porządku ustalonego przez komunikację miejską. Tak spreparowany rozkład przeznaczony był do społecznego użytku. Była to egzoteryczna wersja ezoterycznej alternatywy o jaką swoją nieludzką pracą wystarał się Tyczko. Teraz teoretycznie tylko on jeden znał tajemne godziny kursowania tramwaju linii numer siedem zasłonięte przed ogółem użytkowników komunikacji miejskiej.
Kiedy wyrzucił swój omam jeszcze dalej w przód zobaczył to: tą swoją spełnioną mizantropią wizję przyszłości: bez ludzi! Ale hola hola!

koniec............


wrocław 1999-2000
Rafał Węgrzyn
poczta: basze@wp.pl