Darmowa prenumerata - tu i teraz!
BezImienny - wersja online!
Serwis internetowy netmax.pl
Poprzedni artykułNastępny artykuł Opowiadania   

Władcy stepów

Jakub Urbański

Trzydziesty drugi pluton pancerny rozpoczynał swą nietypową misję. Głównym celem uderzenia był Ułan-Bator, stolica Mongolii, ostatnio miejsce zwiększonych działań nieprzyjaciela. Jednostka miała za zadanie zlikwidować jak najwięcej nieprzyjacielskiej kadry urzędniczej i oficerskiej. Dla osłony Ułan-Bator zostanie ostrzelane za pomocą rozmaitych rakiet, a pluton wpadnie i zrobi swoje niszcząc ratusz. Czołgi musiały spełnić surowy wymóg dużej prędkości. Wykorzystano więc model RT-T67, osiągający 250 km/h. Tyle mówią o tym oficjalne wojskowe raporty. A dowódca całego przedsięwzięcia- por. Nils Tylmeer, w duchu przeklinał swych bezwzględnych przełożonych. Nie wierzył w powodzenie misji, choć było to tak sprzeczne z jego naturalnym, łagodnym optymizmem. Chodziło nie o wykoszenie tych ważniaków, ale o przetestowanie nowego czołgu, z "rewolucyjnie" unowocześnionym silnikiem antygrawitacyjnym. Dla generalicji więcej znaczyła próba sprzętu, niż życie jego i tych ludzi. Mknęli teraz przez odludny step. Przy tej prędkości trawy rozmaitych rodzajów, krzaki i kamienie zamieniały się w jedną szarą masę. Był środek nocy. Tak rozgwieżdżonego nieba Nils jeszcze nie widział. Ale nie miał czasu na myślenie o pięknie przyrody, zajmowanie się tymi romantycznym chłamem w środku wojny było wymysłem autorów ckliwych, dziewiętnastowiecznych powieści. Z pewnością podobnie uczucia towarzyszyły reszcie członków plutonu, zamkniętych w stalowych puszkach i uformowanych w szyk trójkątny przez system komputerowy. Chociaż część tych sadystycznych łajdaków nie wykorzystywało umysłu w wystarczającym stopniu. Bardziej zasługiwali oni na służbę w szwadronie śmierci lub przy grzebaniu zwłok. Dawny oddział Tylmeera, 43 pułk, został wieki temu przerobiony na widelce. Po tej potyczce na Saharze. Dowódca zerknął na mapę. Ułan Bator było nań dużą żółtozieloną plamą, miernik odległości pokazywał 124 kilometry. Czekało ich jeszcze jakieś pół godziny życia. Specjalnie dali mu pod komendę tak bezwartościowych ludzi, aby nikt ich potem nie opłakiwał. Napuszone gnidy z Dowództwa Środkowej Azji. Nils pogładził przepustnicę. Pozostałe czołgi automatycznie dostosowywały się do zmian prędkości pojazdu dowódcy, oczywiście nie podczas walki. Wtem sygnał alarmowy zawył. Nie spodziewał się tego. Na mapie trzy abstrakcyjne łańcuszki z czerwonych kropek. Trzy grupy nieprzyjacielskich czołgów uformowanych w linie. Okrążali ich perfekcyjnie! Porucznik ryknął do interkomu:
- Pełna moc, 40 stopni prawo. ROZBIJAMY ICH Z PRAWEJ!!
Usłyszał wygłoszone mimowolnie potwierdzenia. Zaczęło się piekło. Tylmeer szarpnął wolant, silnik czołgu zaryczał. Pociągnął przepustnicę do oporu, przeciążenie wessało go w fotel. Nacisnął spust działka 22 mm. Tylko w celu zrobienia zamieszania, ale jeden z nieprzyjaciół zadymił i bryzgnął olejem dookoła. Jednak te czołgi, lekkomyślnie zostawione przez nich na ogonie, stanowiły najnowszą konstrukcję Konfederatów. WEERKH B. Szybkie i wyposażone w zabójczą broń - rakiety o niewielkich gabarytach, zdolne jednakże do zadawania przeraźliwych zniszczeń. Odpalili ich całą masę. Już po chwili w bocznych wizjerach Tylmeera błyszczały eksplozje pojazdów jego podkomendnych. T4, T6 i T13. Potem oderwał wzrok od mapy, musiał bowiem ratować własną skórę. Dwa W.B na ogonie, bez przerwy obrywał z działek. Był od nich nieco szybszy, ale nie na tyle, aby uciec. Albo oni, albo ja. Szybki manewr gwałtownie przyhamował obrócił się o 180° miał jeden ładunek plazmatyczny wybór broni strzał. Oni na widok niespodziewanego manewru zdurnieli i zwolnili. Nieodwołalna fala rozdygotanej energii zahaczyła obu. Spopielając przednią część lewego i uszkadzając prawego. Teraz Nils rozgrzany swym sukcesem chciał powrócić do walki. Poświęcił setne sekundy oglądając mapę. Chmara czerwonych goniących jednego osamotnionego niebieskiego. T10. Jak gra. W jego stronę już goniły wolniejsze SUUHEMy. Nie widział sensu w popełnianiu samobójstwa. To nie film akcji. Miał zamiar ich zaskoczyć i nie chciał tracić czasu na zawracanie. Znowu ruszył pełną mocą, przetnie ich lecąc prosto przed siebie. Poczuł wtedy, jakby dostał z pięści. Potężna seria z dział. Kłęby dymu odcięły mu widok. Jedyna szansa w takim wypadku - dźwignia katapulty. Pociągnął. Szarpnęło jak na kolejce górskiej, poczuł na twarzy stepowy wiatr. Wyrzucony w ciemność. Jakieś sto metrów nad ziemią zakończył się ten lot. Jego plecak pękł, czasza spadochronu rozłożyła się szybko i sprawnie. Kątem oka spostrzegł oświetloną nieprzyjacielskimi reflektorami biel spadochronu. Pół kilometra. T10. Kąśliwa miriada małych światełek otoczyła go. Nils szarpnął się wściekle. Wykańczali jego człowieka, bezbronnego jak stepowy szczur, za pomocą karabinów maszynowych. Jeden SUUHEM zmiótł bezwartościową skorupę czołgu Nilsa. Drugi czekał na niego. Niczym wierny pies. Pierwsza seria wstrząsnęła nim, niewiele spudłowali. To głupie, ale w ciągu paru sekund Tylmeer przypomniał sobie kawiarenkę w Nicei, gdzie poszli razem z kumplami z 43 pułku. Wiklinowe krzesła i takież stoliki, śmieszne menu wypisane kredą na tabliczce. I ładne kelnerki... "Jakie mogą być moje ostatnie słowa?!"
Stało się coś niezwykle nieprzewidywalnego, przygotowanego na śmierć Nilsa czekał inny los. Wszystkie czołgi nieprzyjaciela zwróciły się w kierunku wschodnim i odleciały. Cóż, zapewne był to rozkaz z dowództwa. Musi się coś dziać, bo w przeciwnym razie poświęciliby te parę sekund na wykończenie porucznika. A teraz wylądował. Człowiek siedzący w pancernym pudle inaczej czuje się na takim pustkowiu. Ma kontakt radiowy z bazą i paru towarzyszy, posiada wreszcie bezcenny napęd antygrawitacyjny, będący w stanie wyrwać go ze środka największego piekła. Tymczasem Tylmeer siedział na trawie, patrząc przed siebie tępym wzrokiem. Wszędzie dookoła to ponure pustkowie, żadnych zwierzaczków gotowych do konsumpcji w okolicy. Czeka go śmierć bez wody. Kiedy wzejdzie słońce, zacznie się suchy dzień kontynentalnego lata. Może wytrzyma dwa takie dni. Szczerze pożałował, że tamten bezimienny kat nie zamienił go w kawał poszatkowanego mięsa, ewentualnie w garstkę stopionego brudu. "Chyba ten sukinsyn świadomie mnie tu zostawił". Nie widząc innego sensownego rozwiązania, ruszył przed siebie. Nie umiał kierować się gwiazdami, ale i tak najbliższe osady ludzkie były tak nieosiągalne!
Zostawiamy więc Tylmeera samotnego na pustkowiu. Ukryta głęboko pod ziemią baza Dowództwa Środkowej Azji mieściła pół tysiąca rozmaitych pracowników: sprzątaczy, kucharzy, lekarzy i pozostałych przedstawicielu różnych zawodów. Lecz prawdziwe nadzienie tego doskonale chronionego miejsca to kadra oficerska. Przeważali Chińczycy. Generał Su Jang był tym wyjątkiem, ten wyśmienicie wyszkolony dowódca rodem z Korei zasłużył na swą sławę doskonałego organizatora i zdecydowanego człowieka. W klasycznie urządzonym gabinecie zażywał krótkiego wypoczynku. Cały czas zachowywał kontrolę, ekran dyskretnie wtopiony w ścianę na razie przybierał jej żółto-biały deseń. Su Jang sączył herbatę z artystycznie wykonanej, chińskiej filiżanki. Z niewidocznego głośnika rozległ się głos mężczyzny o wyraźnym amerykańskim akcencie. Jego asystent Louis van Claude.
- Panie generale, straciliśmy kontakt z Kleszczami. Przypuszczamy atak silnego oddziału nieprzyjaciela. Czy odwołać operację "Despota"?
- Podejrzewam, że nie mamy innego wyjścia. Odwołać. I jeszcze jedno. Zlikwidować logi wyjazdowe tego oddziału. Usunąć ich z list Armii Środkowej Azji. Musimy zachować stuprocentową dyskrecję.
- Zrozumiałem.
Su Jang obrócił się na swym krześle, lecz oparł się pokusie położenia nóg na stół, jak czynią despotyczni amerykańscy generałowie, rozsmakowani w rzeziach, jednocześnie cedzący swe bezwartościowe bzdety o pokoju i walce o wyższe ideały. Tfu! Chociaż sam Koreańczyk poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Skazał Kleszczy na śmierć. Oczywiste było, że ta cała operacja "Despota" była z góry skazana na niepowodzenie. Same kryptonimy mówiły o niej dużo. Dać się rozgnieść jak kleszcz. Zabić insekta i takie tam. Despotycznie jak zawsze.
"Dość, nie mam więcej czasu na idiotyczne rozmyślania".
A Nils Tylmeer miał go pod dostatkiem. Wiele razy udało mu się umknąć śmierci, także tym razem miał nadzieję, że nie skończy się to tutaj. Wędrował już kilka godzin. Nigdy jeszcze nie widział świtu na stepie. I szczerze wolał by nie widzieć, mógłby nawet ograniczyć poznany świat do kilku uliczek Kopenhagi ledwo pamiętanych z dzieciństwa. Linia horyzontu była idealnie okrągła, tak jak na morzu lub w podręcznikach geografii. Lecz po jego prawej stronie, więc w stronę niezidentyfikowanego na razie kierunku, widać było jakieś podejrzane obiekty. Tylmeer już zdążył zakwalifikować je jako niewielkie wzniesienia. Ale były zbyt prostokątne, jak jakieś czarne zęby. Być może tam kryje się osada koczowników! Był zdecydowany tam iść, bo cóż innego mu pozostawało. Szedł tak cholernie długo, że opisywanie krzaczków i kępek, jakie zobaczył, jest dobrym sposobem na dobicie czytelnika. Nie wspominając egzystencjalno - erotycznych myśli, które kłębiły się w zmęczonej głowie porucznika. A wtedy słońce wzeszło. Ot tak po prostu. W tej strefie klimatycznej nikt chyba nie znał czegoś takiego jak świt czy zmrok. Słońce pojawiło się niespodziewanie, zalewając bezkresy intensywnym blaskiem. Zwyczajna odsłona w nocno - dziennym teatrze, która wprawiła go w mistyczny nastrój. Jeśli przeżyje, to pójdzie do kościoła. Podziękować Temu, którego nie słychać, za wspaniałe wybawienie. Był gotów wrócić do religii, żeby tylko Ten pozwolił mu przeżyć. We łbie Nilsa powstał solidny galimatias, gdy wpatrzył się w "zęby" tak, aż oczy go zabolały. Niewątpliwie był to ślad ludzkiej działalności! Jednak nie przypominało to prymitywnych jurt koczowników, lecz coś w rodzaju porządnej wiochy w starej Danii. Już biegł. Tarł oczy jakby zanurkował w piach, nie chciał, żeby to okazało się fatamorganą. "Idiota! Tutaj nie ma miraży! To inny kontynent. Muszę być spokojny, litości dla przemęczonych nóg... Jeszcze trochę..."
Widział już pojedyncze zabudowania. Słońce zaczęło dogrzewać, więc nadłożył drogi i wlazł w strefę krzewów. Więcej już nie pamięta.
Ocknął się. Przed sobą widział pierwotnie białą płaszczyznę, teraz przypominającą owoc pracy jakiegoś postrzelonego artysty abstrakcjonisty. Znajdował się w ciasnej izdebce, leżąc na twardym łóżku. Przez chwilę ujrzał młodą kobietę, która obrzuciła go badawczym spojrzeniem i szybko wycofała się z pomieszczenia. Słyszał jej podniecony głos, mówiła jakimś dziwnym językiem składającym się z szeleszczących głosek. Po chwili do pomieszczenia wbiegło paru białych mężczyzn w paramilitarnych mundurach, otoczyli łóżko. Uzbrojeni byli w krótkie pałki. "Najwyraźniej takiemu narzędziu mogę zawdzięczać utratę przytomności". Ci ludzie o prostych, wieśniackich wręcz twarzach mieli widocznie rozkaz zachowywania milczenia. Nils próbował skomunikować się z nimi po angielsku, niemiecku, nawet użył paru prawdopodobnie obelżywych słówek w dialekcie mandaryńskim. Nauczył go tego chiński kuchta w bazie, który wydając obiady zawsze komentował ten nadzwyczajny fakt, każdego żołnierza witał osobnym tekstem. Żaden z tłumoków nie złamał milczenia. Ostatecznie pojawił się kolejny, przepasany czerwoną szarfą. Wskazał na Tylmeera i ostrym głosem wydał jakieś polecenia. Mówił w zupełnie innym języku, niż kobieta. Nils zgłupiał do reszty. Żołdacy chwycili łóżko porucznika i wynieśli je z pomieszczenia. Niesiony zrezygnował ze wszystkich prób oporu, podziwiał wątpliwe uroki wiochy. Wokół centralnego placu stały porozrzucane chaotycznie chałupki zbudowane z rudej cegły, przykrytej dla niepoznaki łuszczącym się szarym tynkiem. Plac stanowiłby interesujące miejsce dla socjologa, tutaj skupiało się wioskowe życie. Paskudne jędze usiłowały rozwiesić pranie, jakieś wyrostki zabawiały się wrzucaniem kamieni do odkrytej studni. Ludzie ci nie przerywali sobie zajęć, choć z pewnością byli zaskoczeni gościem, rzucali na niezwykły konwój pewne ciekawości spojrzenia. Kiedy jedna z kobiet nie poprzestała na takiej pobieżnej lustracji, watażka z szarfą machnął pałą w powietrzu. Nieśli go w stronę trochę bardziej zadbanego budynku, na którym pewien ludowy artysta usiłował wykonać coś w rodzaju fresku. Miał on zapewne przedstawiać rajskie życie w jakimś miejscu, którym ta wieś starała się być. Ludzie wyglądali na nim jak dwunogie karaluchy, natomiast palmy i zwierzęta były na pierwszy rzut oka nie do odróżnienia. Wtem dowódca wyszczekał jakąś komendę. Nils przewidywał, że na tym łożu zostanie wprowadzony do pomieszczenia jak jakiś władca, lecz zawiódł się. Chyba chcieli go delikatnie położyć na ziemi, lecz nie zgrali tego w czasie i więzień zaliczył brutalny upadek. Wybuchli złośliwym śmiechem, pierwszy raz przełamując milczenie, choć nie był to najprzyjemniejszy sposób. Wyjątkowo zdenerwował się natomiast szarfowy, zaczął przeklinać swych podwładnych i okładać ich pałką. Przyjmowali razy mrucząc coś pod nosem, co jeszcze bardziej wyprowadzało z równowagi ich szefa. W końcu jeden z nich, wyglądający na najmłodszego, przewrócił się po uderzeniu pałką w czoło. Ten zwierzak na niego naskoczył i zaczął lać na oślep, popadł w morderczy trans. Sadyści zdarzali się w każdej armii świata, lecz nowoczesne pole walki nie dawało okazji do takich tortur. Tyle przynajmniej wiedział Nils, który nigdy w życiu nie napotkał widocznie swych drogich braci z pierwszej lepszej jednostki piechoty. Porucznik nie mógł zdzierżyć tego wszystkiego. Chciał strzelić tą parszywą świnię kątem dłoni w potylicę, co pozbawiło by go przytomności na wiele godzin. Lecz jeden z jego bezwolnych podwładnych kopnął go na wysokości ramienia, zmieniając siłę i kierunek zamierzonego ciosu. Lokalny tyran pchnął Tylmeera pałką w brzuch, niemal doprowadzając go do wymiotów. Zbliżył się do wyjącego z bólu Nilsa i wykrzyczał mu stek jakichś przekleństw prosto w twarz. Porucznik miał już dość wszystkiego, szczerze żałował, że nie spotkała go niemal bezbolesna śmierć w czołgowej kabinie. Żołnierze z wściekłością wepchnęli go do chaty.
Starszy człowiek, może sześćdziesiąt lat. Siedział karykaturalnie rozparty za swym biurkiem, jakby w jego rękach leżała cała światowa władza. Wykonywał chwytne ruchy swymi kościstymi łapami, dodawało to jego postaci jeszcze więcej śmieszności. Miał tak wielkie białka oczu, że aż robiło się niedobrze. Spojrzał oceniająco i oskarżycielsko na sponiewieranego Nilsa Tylmeera. I wreszcie zaczął mówić, dość kulawą angielszczyzną.
- Kim jesteś intruzie?
Nils pomyślał przez chwilę nad odpowiedzią i doszedł do wniosku, że ukrywanie prawdy nie jest sensownym rozwiązaniem.
- Jestem porucznik Nils Tylmeer z byłego trzydziestego drugiego plutonu pancernego Unii Sił Międzynarodowych.
- A ja jestem starszym wioski.
Starszy wioski wykonał komediowe ruchy brwiami, prawdopodobnie reprezentujące głębokie skupienie.
- Co to za Unia?
- Może najpierw dowiem się, co to za wieś?- rzekł z wypracowanym oksfordzkim akcentem Tylmeer, chcąc pognębić "dyrektora cyrku". - Wasi ludzie potraktowali mnie jak wroga, a jestem tylko wędrowcem poszukującym wody i pożywienia. Złamaliście wszelkie moralne prawa!
Jego oponent zamarł. W starczych ślepiach pojawił się fanatyczny pobłysk.
- Słuchaj mnie, reprezentancie wrogiej cywilizacji! Naruszyłeś nasz odwieczny porządek i powinna spotkać cię kara. Jednakże w swojej łaskawości nie pozwoliłem na poderżnięcie ci gardła podczas snu. Żyjemy tu jak bracia z odległych czasów, którzy mieli zdrowe, poukładane życie. Nasi przodkowie założyli tę osadę wyzbywając się wszelkich zbędnych wynalazków. Nie ma u nas telewizorów czy komputerów. Demony internetowe zostały okiełzane w naszych duszach, raz na zawsze!
Stary, zmęczony życiem mężczyzna osunął się na krzesło. Jakby go ubyło, wrócił do swego twardego akcentu:
- Lecz pozwalamy ci żyć, jeśli do nas przystąpisz.
Ta absurdalna propozycja nie stanowiła tematu rozmyślań Nilsa. Nerwowy potok słów zawierał niezrozumiałe przesłanie. Tylmeer skupiwszy się przypomniał sobie, czym były telewizory. "Prymitywne odbiorniki obrazu ruchomego". Lata temu stopiły się w jedno z komputerami i starym Internetem, zastąpionym przez iNET, łączący wszystkie możliwe media. Ci idioci siedzą tu już sto lat. Dla Nilsa lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku były czymś całkiem przyjemnym. Ludzkość miała nadzieję, wróciła dziewiętnastowieczna wiara w pokój i technikę. Teraz widzi konserwatystę z przed stu lat. Wtedy zostałby uznany za pomyleńca, a teraz po prostu kwestionował wszystko, na czym opierało się obecne społeczeństwo. Zupełnie jakby ktoś w jego epoce walczył z żarówkami czy samolotami. Nils ryzykował wiele, lecz zdecydował się na gwałtowne wystąpienie.
- Siedzisz tu przez stulecie i kostniejesz, a my o twoich demonach zapomnieliśmy, bo były zbyt proste. Mamy jeszcze większe osiągnięcia na koncie. Gdybyśmy się ich pozbyli, tak od ręki, zostało by nam ręczne pranie brudnych szmat, tak jak twoim kobietom. Nie zdajesz sobie sprawy, ile ludzi z tego zadupia oddało by wszystko, aby mogli zobaczyć mój świat.
Zjechany, upokorzony biedak skurczył się jeszcze bardziej. Lecz nie zrezygnował z obrony swoich racji.
- Wieczorami widzimy rozbłyski. To wystrzały. W twoim świecie trwa wojna. Czy tak światła cywilizacja mogła upaść niżej? A u nas też są kretyni, mający sieczkę zamiast mózgu. Ale nie mogą nacisnąć nuklearnego guzika, nie mogą odpalić rakiety. Kiedy wy się wyrżniecie do końca, my stworzymy nowy, lepszy świat! Odejdź! Wracaj do swych humanitarnych braci, którzy kazali ci wędrować po stepie!
Porucznik Nils Tylmeer poczuł się wyjątkowo zgnębiony. Wróci do "humanitarnych braci". Bo jeśli zostanie tutaj, nie przestanie się nudzić. I tęsknić. Ta wojna już nic dla niego nie znaczyła. Czy wygra Unia Sił Międzynarodowych, czy Konfederacja Ziemska, świat pozostanie zimnym, bezuczuciowym miejscem, bez przerwy szukającym szczęścia w technicznych protezach życia. Depresja, ogólnoludzka depresja. Jeszcze tego dnia pożegnał się z wioską. Dali mu w worku zapasy jedzenia, podzielili się swym skromnym życiem z obcym przybyszem.
Nils wylegiwał się w łóżku i patrzył w ekran. Pokazywali propagandowy film. Między jednym a drugim zdjęciem nowego okrętu ujrzał zgliszcza. Jakże znajomy układ domów, jakże niepowtarzalny plac ! I bezduszny komentarz "Ta wieś koczownicza zagradzała nam drogę podczas ataku na Mongolię Wewnętrzną. Jej mieszkańcy porzucili naszą cywilizację, wyrzekli się ludzkich osiągnięć. Musieli zginąć, aby..." Ataku histerii, której doznał Nils, nie mogli opanować lekarze z całego oddziału. Także pacjenci ciekawie patrzyli się i głośno komentowali, jeden zaczął wyć i śpiewać jakiś szlagier. Wbili w niego las igieł, dostał końską dawkę środków antydepresyjnych. Leżał teraz wymyty, w czystej pościeli, gapiąc się w parną letnią noc przez okno. Myśli snuły się w nim coraz bardziej leniwie. "Protetyka życia, wielka manipulacja. Skuteczna, diablo skuteczna".

Jakub Urbański
poczta: qbbiak@poczta.onet.pl