|

Wrota Nieskończoności
Było już późno. Dokładnie nie wiedział, która jest godzina. Podczas pracy data, godzina, czas przestawały mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie i stawały się pojęciami zupełnie abstrakcyjnymi. Mógł pracować dziesięć minut lub dziesięć godzin i nie czuć choćby najmniejszej różnicy.
Cztery ściany szczelnie odgradzały go od reszty świata, a włączony telewizor spełniał rolę małego okienka, przez które docierały do niego jedynie wyselekcjonowane informacje. To uczucie spokoju i bezpieczeństwa, jakie starał się od zawsze tworzyć wokół siebie pozwalało mu bez przeszkód oddawać się pracy. Kochał to, a co najważniejsze był w tym przeraźliwie dobry i na własne nieszczęście doskonale to wiedział.
Była samotnikiem, raczej z wyboru niż z przymusu. Gdzieś we wnętrzu swojego umysłu zbudował sobie atom po atomie swój własny, niepowtarzalny świat. Świat, w którym był zwolniony z twardych reguł. Nie był oglądany, oceniany a jego postępowanie nie budziło kontrowersji. Rodziły się tam genialne pomysły, konstrukcje, układy, które przy pomocy rąk i narzędzi obracał w rzeczywistość. Gdy tworzył przypominał człowieka, wprowadzonego w narkotyczny trans, z pustym wzrokiem, kreującego na pozór zupełnie nieprzemyślane konstrukcje. Miało się wrażenie, że jego ciało zostało opętane przez jakieś wielkie moce, które go nie opuszczą dopóki praca nie zostanie zakończona.
Ze światem zewnętrznym łączyła go jedynie malutka luka, szczelina w czaszce, przez którą widział, rozmawiał, wąchał i słuchał. Nie mógł jeszcze tego wiedzieć, ale niedługo krucha granica między tymi dwoma, przeciwstawnymi światami miała się rozpaść niczym domek z kart.
Kolejnego dnia Patryk doznał znanego już mu bardzo dobrze uczucia rozczarowania. Wybuchło nie więcej niż metr od niego, a tymczasem w uszach nie pozostał mu, nawet najmniejszy, odbijający się echem huk. Cały tydzień został zaprzepaszczony, a przed nim szykował się następny, równie pracowity. Musiał zmienić całą konstrukcję, wymienić przewody, dać więcej ładunku, o który zawsze przecież było najwięcej zachodu. W końcu, gdzie siedemnastoletni licealista może znaleźć wystarczający ładunek wybuchowy?
Patryk był bardzo inteligentny, lecz żaden człowiek nie sprawił jeszcze sobie tyle kłopotu, aby to przyuważyć. Był na tyle pomysłowy, że z przedmiotów, jakie znalazł w swojej aż do bólu typowej łazience, potrafił złożyć całkiem dobrą bombę. Dzisiaj jednak dwa, do połowy opróżnione puszki lakieru do włosów nie dały eksplozji takiej, jaką oczekiwał.
Mimo, iż okolica, którą obrał sobie za poligon doświadczalny była położona z dala od centrum miasta i większych zabudowań, sporo ludzi się dzisiaj tu kręciło. Nienawidził tego miejsca, ponieważ tylko tutaj był zmuszony do odsłonięcia. Tylko tutaj narażony był na atak. Lecz jednak, aby dopełnić dzieła musiał nastąpić wybuch bomby, w związku, z czym musiał liczyć się z niechcianą widownią. Kątem oka przyuważył jak detonacja wzbudziła zaciekawienie kilkoro z tubylców. Zza najbliższego krzaku poziomek wyskoczył wysoki, rosły mężczyzna, trochę zmieszany nagłym zawaleniem sielankowej atmosfery. Dokładnie nie wiedział co się stało i chyba za bardzo go to nie obchodziło. Od niechcenia rzucił za szybko oddalającym się Patrykiem niepewne wołania, domagające się wytłumaczenia. Nie zauważył go wcześniej i teraz musi niemal uciekać. Po tylu wybuchach powinien się już nauczyć odpowiedzialności i nabyć, chociaż odrobinkę przezorności. Wszystko to przez jego niecierpliwość. Mógł przecież wybrać bardziej odludne miejsce.
Odwrócił się. Zobaczył goniących go ludzi. Było ich tak wielu, że niemal zlewali się w jednakową, szarą masę, a każda poszczególna jednostka miała tylko jeden cel - dorwać go. Rozwścieczony tłum pędził na niego. Widział ich wrogie twarze, słyszał ich gniewne głosy. Strach obleciał każdą jego poszczególną, komórkę nerwową, unieruchamiając jego mięśnie, dławiąc oddech w gardle. Dopiero, gdy przełknął ślinę, jakby się obudził i zrozumiał, że pozostała mu tylko ucieczka.
Biegł.
Czuł za plecami obecność tysiąca wrogich istot, wiec biegł. Biegł ile sił w nogach. Wystający korzeń stał się zdrajcą, wydającym go na pożarcie stada wygłodniałych lwów. Padł na ziemie. Nawet głupia, mała roślina jest przeciwko niemu. Wszyscy są przeciwko niemu. Nie chcą pozwolić, aby mógł nadal konstruować bomby, cieszyć się z ich wybuchów. Każdy jest zły. Każdy jest wrogi. Chcą go zabić, zdusić jego słaby oddech, aby już nigdy nie mógł zburzyć ich wątpliwego spokoju. Rzucał się na twardej ziemi, zasłaniał rękami przed nieistniejącymi ciosami. Zamarł. Serce mu przestało na chwilę bić. Musiał wyjść ze swojego wewnętrznej rzeczywistości i zmierzyć się ze światem zewnętrznym. Otworzył oczy i nie ujrzał wrogiej szarej masy. Nie dostrzegł wrogiego świata, pełnych złych ludzi. Był jak Ikar, w którego upadku był zawarty cały sens, a mimo to nie wzbudził niczyjego zainteresowania. Rosły mężczyzna nadal zbierał poziomki. Młoda para wyprowadzała psa, a dzieci bawiły się w osiedlowej piaskownicy. Ten wrogi tłum był tylko wytworem jego chorej wyobraźni.
Otrzepując ubranie z kurzu, wstał i nie wzbudzając niczyjego zainteresowania oddalił się w kierunku, którego sam nie znał.
Pokój doktora Szarłaty był przytulnym miejscem. Zachodzące słońce bezskutecznie próbowało przedrzeć się przez zasłonięte żaluzje, dając żółtą poświatę w całym gabinecie. Na ścianach wisiały jakieś psychiatryczne tablice, dyplomy i zdjęcia bohaterów wszystkim znanych kreskówek. Biurko, wygodny fotel, na którym siedział Patryk i szkielet w szklanej kopule były jedynymi meblami w małym gabinecie. Pewnie i tak już nic więcej by się tu nie zmieściło.
Taki specyficzny klimat zapewne miał służyć stworzeniu dla pacjenta przyjaznej atmosfery, w której sesje psychiatryczne miały dać maksimum efektywności. Nie był tu po raz pierwszy. Za każdym razem pytał się sam siebie, po co tu przychodzi. Może w pewien sposób widział swoją odmienność. Widział, że dzieje się z nim coś niedobrego. Jakaś niezbadana cząstka jego samego, łaknąca jak powietrza okruszynki spokoju i dobrego samopoczucia chciała stać się wzorem idealnego mieszkańca tej idealnej planety pełnej innych idealnych ludzi. Miał się stać spokojnym stereotypem, a doktor Szarłata miał mu w tym pomóc.
- Witaj Patryku! - wychylił się zza swojego szerokiego, dębowego biurka i wyciągnął do niego dłoń.
- Witam panie doktorze.
- Dzisiaj, Drogi Patryku chciałbym przedstawić ci diagnozę twojego przypadku. Musisz pamiętać, że jes to jedynie moja diagnoza i możesz skonsultować ją z innymi lekarzami.
- Nie sądzę aby to było konieczne.
- Dobrze. A więc Patryku cierpisz na Schizofremię.
- Na czym ta choroba polega?
- Dokładnie nazywa się schizofremia typu urojeniowego. Jest to choroba psychiczna powodująca, że schizofremicy są wyobcowani w swoim środowisku, tworzą sobie własny kąt we wnętrzu umysłu, do którego uciekają przed światem zewnętrznym. Jest wiele typów schizofremi, jednak twoje skłonności do halucynacji świadczą o tym, że jest to typ urojeniowy - Patryk sprawiał wrażenie coraz bardziej zaciekawionego - Ale bez obaw przypiszemy ci prosac, zapiszemy psychoterapię i na pewno będziesz mógł znaleźć sobie miejsce w świecie rzeczywistym.
- Cóż mogę powiedzieć.
- Nic nie musisz mówić, wychodząc wykup jedynie nowe seanse.
- A może powiem tylko tyle, że mija się Pan z prawdą o całe miliony kilometrów - twarz Szarłaty nagle opuścił nieszczery uśmiech - ... i już niedługo Panu to udowodnię.
Szarłata siedział tak z rozdziawioną gębą wyrażającą nieprzemierzone zdziwienie, po czym wybuchnął gromkim śmiechem. Śmiał się z kolejnego wariata, który przyszedł do jego gabinetu po złudną nadzieje wyleczenia. Lecz tym razem będzie to jego ostatni śmiech. W tym wypadku lekarz będzie wymagał leczenia i Patryk już wie jaką terapię zastosować. Wyszedł bez słowa z gabinetu, nie reagując na nieszczere przeprosiny psychiatry, a potem na wołania jego sekretarki. Pobiegł do domu po bombę, która konstruował już od dwóch tygodni. Udowodni mu i to już całkiem niedługo.
Samochód Szarłaty zaparkowany był za niedużym budynkiem, który spełniał rolę małego sklepu z biżuterią, gabinetu doktora psychiatrii i lokali mieszkalnych. Miejsce było odizolowane, niedostępne dla wzroku przechodniów - wprost idealne. Zamontował bombę pod samochodem, a detonator wsunął przed tylnie koło. Teraz wystarczy, że nieszczęsny doktorek naciśnie pedał gazu i znajdzie się w lepszym świecie.
Usiadł na małej ławeczce przed budynkiem. Szarłata kończy pracę dopiero za dwie godziny. Nic nie szkodzi, Patryk ma czas, a poza tym ciekaw jest jak sprawi się jego najnowsza konstrukcja. Czas mu zleciał niezwykle szybko na odliczaniu kolejnych ułamków sekundy pozostałych do wybuchu. Szarłata wyszedł głównymi drzwiami. Obrzucił szybkim wzrokiem całą ulicę. Gdyby może Patryk nie ukrywał się za gazetą, a głowy nie przykrył szarym kapeluszem o szerokim rondzie, doktor by go rozpoznał i domyślił się, że coś nie gra. Trzymał teczkę w ręce i tak jak co dzień poszedł na tyły budynku do samochodu. Rozmyślał zapewne o swojej małej córeczce, która zgotuje mu jak co dzień gorące powitanie, już na progu domu. A może jego myśli krążyły wokół prezentu jaki kupił swojej żonie z okazji dziesiątej rocznicy. Patryk nie był świadom, że pozbawi go tych wszystkich złudzeń szczęścia świata doczesnego, a nawet gdyby był i tak nic by to nie zmieniło.
Szarłata wsiadł do swojego Audii, rzucił teczkę na tylnie siedzenie i jak zawsze poprawił nieco lusterko, aby jako dobry kierowca nie spowodować żadnego wypadu. Spojrzał jeszcze ostatni raz na nieduży pakunek zawinięty w różową kokardkę. Jego zawartość na pewno spodoba się Pani Szarłacie. Włożył kluczyk do stacyjki. Przekręcił. Silnik zapalił bez kłopotów. Odwrócił głowę, aby ustrzec się przed ewentualnymi zarysowaniami, o kosze na śmieci, ustawione rządkiem pod ścianą. Wcisnął pedał gazu i w tym samym czasie detonator przesłał impuls do zapalnika.
Dookoła Pana Szarłaty nie znajdowało się nic. Na próżno usiłował dostrzec kontury ścian, krawędzie sufitu czy choćby wyczuć siłę, jaką wywiera podłoga na jego stopy. Wszędzie była biel. Wrażenie, które odczuwał w tej chwili można porównać do lewitowania w szklance porannego mleka. Nie mógł ustalić czy znajduje się w ruchu, czy obraca się czy też wisi nieruchomo w przestrzeni.
W oddali ujrzał mały punkcik, który szybko się powiększał. Po chwili stał się już wyraźnym ciemnobrązowym kwadratem, nie... prostokątem. Ujrzał pięknie przyozdobione krawędzie wykonane z drewna. Tak, to są drzwi. A raczej wrota. Piękny mosiężny portal, do którego się zbliżał. On się zbliżał? Czy to właśnie ten portal zbliżał się do niego? Bez żadnego punktu odniesienia nie mógł ocenić dokładnej odległości, lecz na podstawie szacowanej wielkości wrót mógł ja ocenić. Na nie więcej niż metr od niego drzwi łagodnie się zatrzymały i poczęły się powoli otwierać.
Doktor Szarłata oniemiał z wrażenia. Mimo, iż z wewnątrz biło jaskrawe światło, kłujące jego oczy, łapczywie chłonął każdy cal wydarty z wnętrza wrót. Wrót do Nieskończoności. To, o co zawsze pytał, to, czego istnienia nigdy nie był pewien. Jest. Jest tutaj. Wszystko to, co wiedział runęło w gruzach, nie miało sensu. Dlaczego tak późno tu się znalazł?
- Jak się Panu to podoba?
Głos Patryka dochodził zza jego pleców. Nie wiedział tego na pewno, ale czuł, że był on tam od samego początku.
- To... To jest piękne!
- Dziękuję bardzo.
- Twoje dzieło?
- Jak najbardziej.
Jeszcze chwilę były doktor psychologii wpatrywał się w piękno, którego za chwilę miał stać się częścią.
- Proszę, wejdź do środka. - ponaglał Patryk.
Nie potwierdzając, Szarłata dosłownie przeleciał przez wrota. Znalazł się w... No właśnie gdzie on się znalazł. W tym lepszym świecie, czasem zwanym też rajem? Czy może trzy metry pod ziemią na miejskim cmentarzu? A może doktor nie znalazł się nigdzie, tylko jego przejście prze wrota było urojeniem nękanego przez wyrzuty sumienia psychopaty? Jak myślisz, w jaki sposób się tego dowiedzieć?
Michał Meina
e-mail: michal@noname.zum.pl

Copyright (c) 1999 - 2000 NoName |
|