|

Poranek
Johny Walker przebudził się nad rankiem ze swojego mocnego i niezbyt wygodnego snu. Czuł w ustach nieznośnie palący zapach. "Wódka" - pomyślał. Jego oczy powoli się rozszerzyły. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał był zegarek. Ósma czterdzieści. "Jest późno a ja znowu spóźnię się do pracy". Chciał szybko wstać gdyż zdawał sobie sprawę, że jest spóźniony, a jego natrętny, stary szef, nie lubi niesubordynacji u swych pracowników. "Jesteście moimi aniołkami, gdy dobrze pracujecie, a diabełkami, gdy się obijacie" - mawiał.
Johny powoli uniósł głowę do góry. Przeszył go jednak tak wielki ból, że wrócił do poprzedniej pozycji z jękiem na ustach.
Walker zaklął szpetnie i stwierdził, że jest głupi. Dał się namówić na libację, w niedzielę, wiedząc, że w poniedziałek musi pójść do pracy.
Niestety, nie miał wyjścia - musiał iść do pracy, nie ważne, jakim kosztem. Trzeba było pracować. Tak żyją wszystkie pokolenia od stuleci, a on sam nie mógł tego zmienić. Pewnie, mógł wszystko rzucić i zostać nikim, ale czy to miało sens? Cywilizacja już tak go uzależniła, że nie potrafił się przełamać, zrobić tak ważnego dla siebie kroku.
Johny był narkomanem. Odpędzał rozsądne myśli tylko po to, by zarobić parę groszy i pozostać w stanie, w jakim się aktualnie znajdował i w którym wcale nie było mu dobrze. Nie miał wyjścia przynajmniej tak czuł. "A może tak wysłać jakiś obelżywy list do szefa i wyjechać?" - zastanawiał się. "Wyjechać przed siebie, zaszyć się na odludziu? Uciec od wszystkich i przed wszystkimi. Dlaczego nie? Czy ktoś będzie mnie szukał? Nie".
Johnny słysząc głos z zewnątrz, a przynajmniej tak mu się wydawało, że go słyszał, szybko się ubrał. Zrobił to nadzwyczaj niedbale, co było wynikiem nadzwyczajnego bólu, który go przeszywał. Ból trzymał się jak rzep, jak natrętny intruz, nie chciał się odczepić od swej ofiary. Wbijał się wszędzie: w kark, w głowę, a nawet w oczy. Nie widział prawie nic. Słońce go oślepiało, szedł jak sztywna kukła. Mimo tych wszystkich przeszkód jedna myśl była silniejsza od innych. Myśl potężna i wszechwładna - przezwyciężała nawet ból. Myśl o ucieczce w nicość. Chęć ucieczki zawładnęła nim bez granic. Zrozumiał, że dzięki niej ma wreszcie szanse na zrobienie czegoś sam. Czuł, że do tej pory był kontrolowany przez otoczenie. Jego dzieciństwo to zbiór narzekań i zakazów matki. Późniejsze życie to szkoła, do której chodził niechętnie i był zmuszany, a teraz nadszedł najgorszy etap - praca, która go wykańczała nie dając satysfakcji. Przez całe życie wykonywał polecenia innych.
Przedarł się przez bałagan, jaki panował w jego pokoju i dotarł do kuchni, gdzie dopełnił wieloletniego rytuału, bez którego nie zaczynał dnia. Mocna, czarna kawa, to było to, czego było mu potrzeba. Chwycił, więc dzbanek, nalał do stojącego w pobliżu niebieskiego kubka wody i nasypał kawy. Zimna mu jednak nie smakowała. W ogóle dzisiaj wszystko wydawało mu się inne i dziwne. Nie swoje i nieprzyjemne. Nie lubił już swego mieszkania i nawet tego starego niebieskiego kubka, którego używał od lat.
Wyszedł. Po prostu wyszedł, tak jak kiedyś wchodzili jego rodzice. Podszedł do samochodu, wyciągnął z kieszeni kluczyki, otworzył drzwi i zapalił silnik. Na chwile, bezwładnie opadł na kierownicę, zastanawiając się czy dobrze robi. Ponownie usłyszał wewnętrzny głos, który powtarzał ciągle, z uporem maniaka - "Tak". Teraz był już pewien.
Odjechał, a słońce widziało go wiele razy zanim dojechał do miejsca oddalonego setki kilometrów od zatłoczonego miasta - molocha, w którym mieszkał. Wysiadł zmęczony z samochodu i ujrzał przed sobą bezkresną pustynię. "Znalazłem nowy dom" - wyszeptał i popatrzył w dal.
Mariusz Skrobała
e-mail: manieks@kki.net.pl
e-mail: mariusz.s@poczta.fm
e-mail: cybermerc@kki.net.pl

Copyright (c) 1999 - 2000 NoName |
|