Magazyn NoName

Drugi bieg postępu

      Latający talerz przebił gęstą mgłę poranka i z hukiem wylądował na podmokłym torfowisku. Dwie postacie wyskoczyły z luku, po czym wylądowały po kolana w grząskim błocie. Oczywiście, jeśli tą część ich ciała można było nazwać kolanami. Ich budowa anatomiczna znacznie się różniła od ludzkiego i przypominała bardziej olbrzymich rozmiarów modliszkę.

      - To... - wycedził we własnym, niezrozumiałym dla ludzi języku Wyxdrilllll - To było okropne lądowanie.

      - To nie moja wina. - bronił się KaKaKxooooo - Na mapie nie było zaznaczonego grzęsawiska.

      - No dobra lepiej zmieńmy postacie.

      Na chwile ciała obu kosmitów stały się półprzezroczyste, zachowując przy tym swoją naturalną zieleń. Z ogromnym wysiłkiem malującym się na twarzach po niejakiej sekundzie udało się obydwojgu przybrać postać, którą w pewnych okolicznościach można było nazwać ludzką. Wyxdrilllll stał się wysokim brunetem o niebieskich oczach i postawie krzyżówki zawodowego koszykarza z jaszczurką. Nogi KaKaKxooooo przypominały bardziej owadzie niż ludzkie, a jemu samemu to najwyraźniej nie przeszkadzało i pewnie gdyby nie uwaga jego towarzysza poszedłby tak na pierwsze spotkanie z mieszkańcami planety Ziemii. Zmiana wyglądu była konieczna. Nie chcieli przecież wywołać w ludziach szoku.

      - Od tej chwili ja będę się nazywał John Smith, a ty... Will Danstor. - wymruczał Wyxdrilllll, narzucając dowództwo w tej misji.

      - Ja chce nazywać się Luck Skywalker!

      - No dobrze - wyraźnie poirytowany. Nie podobało mu się to imię a poza tym nie było zgodne z założeniami misji, ale w kłótni o takie szczegóły nie widział najmniejszego sensu - niech będzie Luck Skywalker. A skąd ty to wziąłeś?

      - Nie pamiętasz ostatniego kursu z dziedziny ziemskiego science-fiction?

      - Aaa..., faktycznie. Swoją drogą, śmieszni ci ludzie. Jak oni sobie wyobrażają, że statki o tak karykaturalnym wyglądzie mogą latać w kosmosie.

      Ich cała wiedza o rasie ludzkiej pochodziła z sygnałów telewizyjnych, które ludzie zupełnie nieświadomie wysyłali w przestrzeń kosmiczną od wielu lat. Oni skrzętnie je nagrywali sortowali i przyswajali, przygotowując się do tego dnia. Nie wiedzieli jak wielki błąd popełnili.

      Do najbliższego, większego skupiska ludzi dzieliły ich trzy kilometry i kiedy tam dotarli zdążyło się już na dobre rozjaśnić, a gęsta mgła odeszła w niepamięć, zabierając ze sobą chłód poranka. Zmęczeni, spoceni, ale nadal pełni zapału podróżnicy postanowili nawiązać kontakt z pierwszym napotkanym przedstawicielem rasy ludzkiej. Podeszli więc do dziewięcioletniego chłopczyka bawiącego się jakimś przedmiotem w pobliskiej piaskownicy.

      - Pozdrowienia ziemianinie. - zaczął patetycznie John - Jesteśmy przedstawicielami obcej rasy. Nie mamy złych zamiarów, chcemy jedynie nawiązać przyjaźń między...

      - Tak jak Buzz Astral - przerwał mu chłopczyk, wyciągając przed siebie postać plastikowego człowieczka wdzianego w zielony kombinezon.

      - Słucham?!?

      - Jesteście z kosmosu? Tak jak Buzz Astral intergalaktyczny wojownik, walczący o pokój i szczęście. - był to cytat z dosyć znanej reklamówki

      - Nie zupełnie. Czy możesz nas zabrać do przedstawicieli waszego rządu?

      - Hmmm... A jak mam wam uwierzyć, że jesteście kosmitami. Pokażcie swój Kosmiczny Anihilator.

      - Kosmiczny Anihilator? A jak to wygląda? - wycedził, nie ukrywając swojego zdziwienia Luck.

      - O właśnie tak - dziewięciolatek wcisnął w rękę Johna plastikowy karabin niewielkich rozmiarów, który wyrwał, chyba nawet z ręką swojej intergalaktycznej zabawce - No pokażcie to wam uwierze.

      - Już ja ci zaraz pokażę anihilator ty ziemianinie!

      - Uspokój się John. Tracisz swój wygląd.

      Faktycznie na skutek rozjuszenia John zaczął na powrót przypominać ogromnych rozmiarów modliszkę. Lecz nie minęła chwila mocniejszego skoncentrowania i wszystko wróciło do normy

      - To jest jeszcze niedojrzały osobnik. Nie możesz od niego wymagać pojęcia tak skomplikowanego zagadnienia.

      - Może i masz racje - odwrócił się z powrotem w stronę chłopca - A skąd wiesz o tym Buzzie Astralu.

      - No jak to skąd? Z telewizji. Wy chyba naprawdę jesteście nie z tej planety.

      Dwójka kosmitów bez słowa pożegnania wybrała się dalej w głąb mieściny ze zdecydowanym zamiarem nawiązania stosunków dyplomatyczno-politycznych z obcą cywilizacją jeszcze przed obiadem. Jako że było to jedno z tych małych miasteczek, gdzie jedynie powiększająca się rdza na płotach sprawiała jako takie wrażenie ruchu, nie udało się im wypatrzyć żadnego człowieka. Postanowili więc udać się do najbliższego budynku.

      - Pamiętasz ze szkolenia coś o Buzzie Astralu?

      - Nic a nic.

      - Powiedział, że widział go w telewizji, a przecież przeszliśmy całe szkolenie. Jak mogliśmy przeoczyć taką ważna informację?

      - Uspokój się, ci z Wydziału Informacji Międzygwiezdnej musieli coś sknocić. Przecież wiesz jaki jest u nich bałagan.

      - Pewnie masz racje. Pozwól, że teraz ja spróbuje.

      Nie czekając na odpowiedź Luck wskoczył na werandę sporego domku i zapukał do drzwi. Po chwili otworzył mu niski mężczyzna, ubrany w same spodenki i poplamiony podkoszulek z napisem "wolę mieć brzuch od piwa niż garb od roboty". Motto to idealnie odzwierciedlało postawę życiową tego człowieka.

      - Nic nie kupuje, nic nie sprzedaję? - burknął od niechcenia gospodarz wziąwszy ich mylnie za obnośnych sprzedawców.

      - Nie, nie chcemy nic sprzedać, ani tym bardziej kupić. - John nieumiejętnie ułożył usta w gest uśmiechu, który według instruktorów miał wywołać w ludziach "uczucie o charakterze przychylnym". U mężczyzny pogłębił jeszcze tylko zniecierpliwienie, sygnalizowane raz po raz nerwowym spojrzeniem w głąb mieszkania.

      - W takim razie, czego chcecie?

      - Proszę się przygotować psychicznie, bo to, co powiem na pewno odmieni Pana rozumowanie - po poprzednim kontakcie Luck starał się powoli dochodzić do puenty.

      - To jeden z tych chwytów reklamowych? Już powiedziałem - nic nie kupuje! Streszczaj się Pan z morałem bo za chwilę zaczną się Milionerzy.

      - "Milionerzy"? - Luck spojrzał pytająco na Johna, a ten odpowiedział mu taką samą zdziwioną miną - Co to są "Milionerzy"?

      - Coś Pan, robisz ze mnie idiotę czy spadłeś tutaj z księżyca?

      - Tak! - uradował się John - Jesteśmy z księżyca... Znaczy nie. Znaczy jesteśmy z... -przerwał w pół zadania, może dlatego, że niemiły gospodarz zatrzasnął im drzwi przed nosem.

      - No i po co się odzywałeś? Przecież ustaliliśmy, że ja będę mówił!

      - No tak, ale myślałem... Już myślałem że nareszcie ten osobnik sam zaczął...

      Drzwi otworzyły się ponownie z tak wielką siłą, że omal nie wypadły z zawiasów. W progu stał ten sam mężczyzna z wielkim brzuchem od piwa tyle, że tym razem uzbrojony był w dubeltówkę.

      - Ja wam tu szczeniaki zaraz pokażę robić ze mnie idiotę? Do pracy, klej byście tylko wąchali!!! - po czym poparł swoją wyniosłą wypowiedź strzałem ostrzegawczym w powietrze.

      Dwójka podróżników podczas ucieczki mogła wzbogacić swoje ubogie słownictwo o kilkanaście niecenzuralnych wyrażeń, które w telewizji rzadko się spotyka, a którymi mężczyzna z dubeltówką posługiwał się nadzwyczaj umiejętnie.

      Zdyszeni uciekinierzy mogli odsapnąć dopiero za rogiem, gdy już wroga postać fana telewizyjnych teleturnieji znikła z pola widzenia. Zatrzymali się przed małym, ale za to bardzo pięknym domem. W ogródku było widać rękę dobrego i wyrozumiałego gospodarza, który poświęca mu dużo czasu, a różowy kolor farby wierzchniej dopełniał całego obrazka, jakby wyjętego z jednych z tych czasopism dla pań.

      - Dzwonimy tutaj i jeśli się nie uda wracamy do statku. Ale tym razem mi nie przerywaj!

      - Dobra, dobra mam ci przypomnieć, kto wmanewrował nasz statek w błotnistą kałużę?

      Luck wyraźnie obrażony na swojego towarzysza zadzwonił do niewielkiego domku Pani Goldshmit. Otworzyła przemiła staruszka, której rysy twarzy wyglądały naturalnie jedynie podczas uśmiechu. Luck oniemiały nie tyle z widoku starszej pani, co z braku koncepcji na rozpoczęcie rozmowy, stał jak wryty czekając na bieg wydarzeń.

      - Tak, słucham?... Ooo jak się ubrudziliście, wejdźcie. Możecie się u mnie umyć.

      Faktycznie dolna część skafandrów przybyszów była już sztywna od wysychającego błota. Po tym jak się umyli i przebrali w ciuchy po jej zmarłym mężu zasiedli w pokoju gościnnym, w którym na najbardziej widocznym miejscu stał telewizor. Ciepłe kakao i specyficzna atmosfera przypominało podróżnikom ich dziecinne czasy, kiedy to w raz z całą setką swoich owadopodobnych braci wieszali się na tylnim odnogu swojej matki i spożywali białkową mieszaninę wydzielaną przez jej rzęski. Tak, to były czasy...

      - Właśnie zaczyna się "Antonella w więzach miłości", oglądacie? - zaczęła staruszka włączając telewizor.

      - Właściwie przybyliśmy tutaj w innym celu...

      - Bo ja to oglądam na okrągło.

      - Tak, tak na pewno, ale chcieliśmy tylko...

      - O widzicie tę czarną... tej nie nienawidzę. Ona odbiła męża Antonelli.

      - Dobrze, a czy nie wie pani...

      - A ten jej mąż jest umierający. Biedaczek, zostało mu już tylko sześć miesięcy życia.

      - Luck, daj spokój widzisz, że nic tutaj nie wskórasz. Lepiej oglądaj razem z nią.

      Luck usłuchał się przyjaciela i z nieukrywaną niechęcią przystąpił do oglądania. W czasie przerwy dla sponsorów staruszka odzyskała jakby swoją świadomości i zaczęła rozmowę na inny temat lecz nie odbiegający daleko od jej ulubionego.

      - Jednak kablówka to jest to. Sto dwadzieścia trzy programy

      Po niekończącym się wykładzie starszej pani przybysze zdążyli przyswoić już sobie fabułę ostatnich pięćdziesięciu odcinków tego serialu. Mieli już dość tej kobiety, a słowo Antonella wywoływało w ich owadzich umysłach niepohamowaną złość. Przynajmniej w mózgu Lucka. John wydawał się dziwnie zaabsorbowany całym zjawiskiem.

      Po smutnym pożegnaniu, przypominającym kadr z jednego z tych seriali i po złożeniu obietnicy odwiedzenia jej innym razem podróżnicy mogli już udać się do swojego lądownika. Przez całą drogę John był wyciszony, pogrążony gdzieś we wnętrzu swojego umysłu. Sprawiał wrażenie bardzo czymś zaniepokojonego.

      Luck natomiast dawał upust swojej złości

      - To jest nie do pomyślenia. Kablówka to jest zmora tego społeczeństwa. Ludzie chodzą jak w transie, odtwarzając w umyśle kadry z ich ulubionych filmów. To hamuje całkowity rozwój, prowadzi do degeneracji. Pamiętasz tego grubasa? Chciał nas zastrzelić, bo przeszkadzaliśmy mu w oglądaniu teleturnieju. Makabra... John! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

      - Co? A tak? Jasne.

      - Nad czym tak myślisz?

      - Zastanawia mnie jeden fakt...

      - Jaki?

      - Czy zdążymy podłączyć kablówkę do lądownika przed kolejnym odcinkiem "Antonelli w więzach miłości"

      I tak oto kolejna cywilizacja została skazana na degeneracje i nieuniknioną autodestrukcję. Cóż nam pozostaje? Nie wiem, może wpadnę na coś po kolejnym wydaniu "Milionerów".



Michał Meina
e-mail: michal@noname.zum.pl




Darmowe konta e-mail w prezencie od NoName!

Copyright (c) 1999 - 2000 NoName