Magazyn NoName Numer 6 (05/00) http://www.noname.zum.pl
|
Nocny spacer po pewnej metropolii
Z sąsiedniego pomieszczenia dosięga mnie melancholia słodko-gorzkiego utworu "I`m easy" grupy "Faith no more". Leżę na łóżku w pewnym mieszkaniu pewnego dużego miasta i próbuje oswoić się z otoczeniem, które zanim tego nie zrobię, nie pozwoli mi zasnąć. Mój pokój, (czyt.: pokój kumpla u którego jestem na stancji) wytapetowany blaskiem pobliskiej reklamy neonowej oraz czerwono-czarnymi plamkami po niegdyś zapewne dokuczliwych komarach, jest tylko nadzwyczaj ubogo umeblowany i gdyby nie tu i ówdzie porozrzucane ubrania oraz unoszący się w powietrzu pewien dosyć ...hm... specyficzny zapach w tej chwili nieobecnego lokatora, można by odnieść wrażenie że już od paru ładnych lat nikt tu nie mieszkał. Po prawie godzinie bezczynnego leżenia na łóżku i rozmyślania nad paroma banalnymi sprawami opuściła mnie nadzieja na upragniony sen i po dłuższym namyśle ulęgłem w końcu pokusie kolorowych szyldów i oświetlonych ulic tego miasta. Kumpel, w którego mieszkaniu się znajdowałem, odradzał mi co prawda nocne spacery ("Stary, " mówił "dopadną cię z kijami bejzbolowymi, kastetami i czapka. Lub wyciągnie któryś kopyto, dostaniesz kulkę w łeb i beret"), jednak ze względu na nad wyraz bujną fantazje kumpla (który się w obecnej chwili sam gdzieś po mieście włóczył) i jego lekką skłonność do "upiększania" realii, uznałem za dosyć głupie i naiwne wzięcie sobie tej rady do serca.
Szybkim ruchem wślizgnąłem się w moje szerokie spodnie, zarzuciłem sztruksową kurtkę i będąc już na końcu klatki schodowej wróciłem się po zapomniane buty (u mnie to dosyć częste zjawisko). Wyszedłem wiec w moich już z lekka zbutwiałych Filach na ulice i począłem nadgorliwie kontemplować otoczenie. Jednym okiem patrzyłem na prawo, drugim na lewo, trzecim przed siebie, czwartym za siebie itd. Pewien "ktoś" napisał mi niedawno ze świat to także "nieograniczone źródło informacji", wiec starałem się zrobić z tego jak największy użytek. Starałem się przeczytać każdy komunikat, obejrzeć każdą wystawę sklepową, nawiązać kontakt wzrokowy z każdym przechodnim, powąchać każdą odmianę spalin samochodowych oraz wysłuchać każde wycie wozu policyjnego lub bezdomnego psa skamlącego o czyjeś politowanie. Starałem się po prostu niczego nie przeoczyc. Zmysły miąłem tejże nocy niezwykle ostre i czujne, za co byłem bardzo wdzięczny (nie wiem tylko komu) ponieważ były mi one w tej chwili jak rzadko kiedy potrzebne.
Tylko jednego mi w tym obfitym, blaskiem latarni ulicznych nasyconym pejzażu brakowało, mianowicie gwiaździstego nieba które jakże wyraźnie widoczne jest u nas na mazurach. Pamiętam że siedząc nad jeziorem można je było nawet podwójnie podziwiać; oryginał oraz odbicie w czarnym zwierciadle gładkiej tafli wody, tylko sporadycznie poprzez trzepot łabędzich skrzydeł rozpraszane. Było (i nadal jest) to cos niesamowitego. Jak zamknę oczy i postaram się chociaż na chwile nie myśleć, ukazuje mi się jakby bezwarunkowo właśnie ten krajobraz i jestem pewien ze tak już zostanie.
Tak szedłem wiec już z dobre dwie godziny szerokimi chodnikami tej stolicy i podziwiałem w sztucznym świetle skąpane budowle, witryny i wszystko inne w zasięgu mego wzroku. Jednocześnie wirowała mi po mózgu cala masa zabłąkanych, abstrakcyjnych myśli; myśli ze tak powiem poniekąd egoistycznych, jednak nie w negatywnym tego słowa znaczeniu. To znaczy, nie zastanawiałem się np. nad tym jakby tu najwięcej kasy na głupocie lub nieszczęściu bliźniego zbić, albo w jaki sposób zwrócić na siebie uwagę, wybić się jakimś rzadkim talentem lub wyszukanym strojem spośród szarego tłumu. Wiec nad tym się jeszcze nigdy nie zastanawiałem. Zastanawiałem się natomiast nad moim przyszłym życiem a przede wszystkim nad środowiskiem w którym się (być może krotką i prostą, być może długą i zawiłą linią) potoczy. Przypomniał mi się pewien krotki wierszyk którym zaowocowało moje myślenie nad tymże tematem parę miesięcy temu; prezentuje się on następująco:
"Gdzie ?"
Przy ognisku, tam w krainie rzeka w lesie szeptem płynie. Czas tam bez pośpiechu człapie, drzemiąc pysznie głośno chrapie.
Pewne miasto- metro pola, wielki napis- "Coca-Cola" świateł roje, gra muzyka, piękne stroje, tam fabryka.
Gdzie me miejsce? Kto mi powie? Może ten co Bóg się zowie? -Hm... a jak on nie istnieje?- Będę tam gdzie mnie zawieje.
W międzyczasie na białym blacie zegara dworcowego (sam nawet nie zauważyłem kiedy i jak na dworcu się znalazłem) zawitała piąta godzina, a nad miastem zawisła ta słynna wszędobylska luna zwiastująca nowy dzień, który został przez każdego na swój sposób powitany; przeze mnie krótkim ale jak najbardziej świadomym "Witam!", przez nadjeżdżający pociąg głuchym, jakby jeszcze nie do końca przebudzonym sygnałem. Wyciągnąłem z kieszeni monetę i wrzuciłem ją do zardzewiałej puszki z napisem "bitte helfen" trzymanej poprzez młodą śpiącą kobietę z płaczącym dzieckiem na ręku, po czym postanowiłem wrócić na moją tymczasową stancje.
Początek artykułu

Copyright (c) 1999 - 2000 NoName |
|