Historia łajdaczenia
Był pogodny wieczór ale w powietrzu dało się wyczuć wilgoć typową dla wczesnoletnich dni. Oprócz typowego dla miasta zapachu spalin czuć było woń rozkwieconych skwerów naszego Poznania. Wszystko wskazywało na to, że zanosi się na burze i nawet same jaskółki hen wysoko nad naszymi głowami zaczynały swoje wieczorne figle. Postanowiłem wybrać się z przyjaciółmi do kolegi co to nigdy nie odmawiał w kwestii nocnego wypadu do miasta A my w tej kwestii zawsze byliśmy prymusami. Gdy młody człowiek dojrzewa, zaczyna robić się ciekawy świata, wszystko co wiąże się z czymś nowym jest atrakcyjne. Podobnie było i z nami. Gdy tylko zaczęliśmy uczęszczać do wszelkiego rodzaju pijalni piwa - czytaj pub'ów spożywaliśmy nieograniczone ilości złocistego napoju. Wyrobiliśmy w sobie swoiste gusta co do piwa. EB i nasz lokalny Lech były na szczycie menu, który sobie zawsze układaliśmy w głowie. Oczywiście w ślad za piwem poszły również papierosy. Potrafiliśmy wypalać po jednej paczce na wieczór bo "jaraliśmy" jeden za drugim i nikt się nie ociągał.
W naszym lokalu zwanym "Blues Club" zasiadaliśmy do ławy i patrząc sobie w oczy zaczynaliśmy lać w roześmiane gęby browar. Na początku zaczynało się zawsze tak samo:
- No i co powiesz, bo się smętnie robi
- a co mam skakać z radości po stołach?
- powiedz coś, cokolwiek budującego
- pij piwo nie gadaj!
I tak wypijaliśmy w średnio fajnej atmosferze naszą ambrozję. Po tym pierwszym kuflu nie było już tak smętnie. Dziewczyny zaczynały piszczeć a chłopaki nabrali humoru na skakanie pod sceną. Szło się i próbowało stworzyć kocioł na oczach kilkunastu gapiów. Wtedy było nam wszystko jedno. Mogliśmy być błaznami, mogliśmy być też baranami czy debilami. Emocje i radość wychodziła z nas i piorunowała całe otoczenie.
Czas mijał a nam wydawało się, że nie tracimy ani chwili z życia, że każdą minutę łapiemy mocno w garść i wysysamy z niej najwspanialszą część tylko dla siebie. Carpe diem! - powiadaliśmy.
Wtedy każdy gest budził w nas emocje, każda nowa znajomość napełniała nas radością i każde "cześć" ze strony tłumu napawało nas wiarą w braterską jedność.
Z czasem amatorska metalowa grupa, która tworzyła swoje mity na scenie wyczerpywała cały swój repertuar i zaczynali grać znane dobrze wszystkim kawałki - "wyskey moja żono" czy powszechne wtedy "dwanaście groszy". Podpita młodzież dostawała szału i zdarzało się, że nie zważając na miejsce i zasady dwudziestoosobowa grupa wskakiwała na stoły aby sobie poskakać. W końcu i ten repertuar ulegał wyczerpaniu i z głośników płynęła ostra muzyka odtwarzana z kasety. Co młodzi wtedy wybierali się do domów, a my mimo naszego młodzieńczego wieku nigdy godziną się nie przejmowaliśmy. "W końcu raz się żyje" - powiadaliśmy. Gdy tylko poleciał w tle ulubiony kawałek reagowaliśmy na niego spontanicznie z uśmiechem. Zaczynaliśmy śpiewać naszymi bełkotającymi, wysokimi głosami. Mój przyjaciel i ja dostawaliśmy zawsze szału na punkcie THE DOORS i śpiewaliśmy z Morrisonem:
You know that it would be untrue You know that I would be a liar If I was to say to you Girl, we couldn't get much higher
Come on baby light my fire!
Innym był osławiony fragment THE END:
The killer awoke before down He put his boots on Hi took a face from the ancient gallery And he... he walked on down the hallway, baby Come to a door, he looked inside Father? Yes, son? I wanna kill you Mother... I want to... Fuck you, mama, all night long
I tak na zabawie mijały nam godziny w knajpie po czym leżąc na ostatnim piwie dochodziło do "głębszych" refleksji:
- ej, wstawaj
- zostaw mnie
- co cieniutko się poczułeś, może się przewietrzysz?
- Spadaj bo się zrzygam
- Nie tutaj!!!
I może trudno w to uwierzyć ale rzygało się wprost pod stół! Takie to był lokal!
Podnosiliśmy się nawzajem, szedł każdy jak mógł. Co niektórych chłopaków zawczasu odstawiały dziewczyny na dwór w krzaczki aby ulżyli swoim żołądkom. W fazie takich wypraw jasne było już, że wieczór zbliża się ku końcowi bo ktoś już nie może.
Nalani przychodziliśmy na własnych nogach (albo na nogach kolegów) do swoich domów i puszczaliśmy sobie ukochaną muzykę THE DOORS. Puszczał oczywiście nie ten co to już wcześniej nie mógł, ale zawsze wydawało mi się, że większość puszczała sobie te kołysanki. Człowiek czuł się jak by był tego wieczora spełniony.
Tak było przez jakiś czas (nie pamiętam, może 3 miesiące) ale w miarę jak wsłuchiwaliśmy się w nasze kołysanki zauważyliśmy, że Jim Morisson śpiewa o czymś ważnym. Czymś czego nam bardzo, ale to bardzo brakowało. Była to oczywiście trawa i haszysz. Wtedy w Polsce było to jeszcze dostępne tylko nielicznym, ktoś tam słyszał, że ktoś może... Ktoś tam spróbował na imprezce... etc. Ale jak na mnie przystało zacząłem się intensywnie edukować i nawiązywać nowe znajomości. Mało tego, mój brat mieszkał wtedy w osławiony Amsterdamie a ja co roku go odwiedzałem. Gdy byłem młodszy nie wiedziałem po co tam się jeździ i czego tam należ szukać. Później nie miałem już wątpliwości. Wakacje roku 1996 były największym szaleństwem w moim życiu. Pamiętam, że paliłem tyle haszyszu i trawy, że nie mogłem się podpisać. Ba! Nawet wysławianie się przychodziło mi z trudem. Siedziałem tylko nabuzowany i śmiałem się ze wszystkiego co mnie otaczało. Mogło to być cokolwiek, chmury na niebie, przelatujący motylek, starsza pani z torbą czy najnudniejszy program TV z gatunku "talking heads". Mijały mi tak całe godziny, a świat poza moją głową fascynował mnie głęboko. Kiedy już odkryłem że moja myśl może wędrować daleko, daleko poza moim ciałem zaczynałem się koncentrować na tym, jak może ona głęboko zabrnąć w mojej świadomości. Wędrowałem do wrodzonych instynktów, odnajdowałem w sobie cząstkę z każdego człowieka, każdego rzemiosła. Byłem kowalem, pacyfistą, kapitanem, mnichem, myśliwym ale przede wszystkim filozofem! W miarę jak odkrywałem swoje jestestwo i cały świat, który mnie otacza na nowo wzmagała się we mnie chęć konsumowania marihuany.
C.D.N.
Początek artykułu

Copyright (c) 1999 - 2000 NoName |
|