Przyjaźń szlachecka - rzecz święta
Dwóch jeźdźców podążało błotnistym traktem na skraju lasu, w oddali wschodziło słońce, pierwsze promyki światła oświetlały ich spalone od wiatru twarze . Zaczynał się jesienny poranek. Jechali już z pół dnia. Kiedy to Jan Klimaszewski służył w husarii czasami i przez pięć dni z kulbaki nie zsiadał, lecz teraz czuł się okrutnie znużony. Nie wiedział co tak bardzo go przygnębiało, może ten jadący z nim gorzałecznik: Michał Pełczycki co to niby dobry kompan, a za jedną kwartę miodu roztrzaskał by mu łeb. Nagle dało się słyszeć gdzieś blisko wystrzał z rusznicy. Klimaszewski odruchowo przyłożył głowę do konia. Od samego początku mieli pecha, najpierw ulewa zaraz po wyjeździe z Wignowa, niepotrzebna zwada z imć Zabielskim i teraz... no właśnie, co? Spojrzał na jadącego obok Michała, ten w sytuacjach takich jak ta, najczęściej uciekał miast chwytać za szablę, jednak teraz najwyraźniej czekał na polecenia. Rozejrzał się dokoła, nie zauważył niczego co mogłoby im zagrażać. Pusty trakt ciągnął się bodajże po sam horyzont. Jednym ruchem ręki wyszarpnął przytwierdzony do kulbaki garłacz, i nasłuchiwał. Pełczycki próbował coś powiedzieć ale Klimaszewski dał mu znak aby siedział cicho.
-Wy chto?- Zapytał głos.
Jan energicznie obrócił się do tyłu. Stało przed nimi z sześciu kozaków zaporoskich z wycelowanymi w nich arkebuzami. Spojrzał za siebie, tam również było już kilku. Z pewnością jeszcze z dziesięciu schowało się w lesie, pomyślał.
-Wy chto?!- Powtórzył kozak.
-Puśćcie nas...-
-Gadajtie pane lachy. Chto wy?!-
Przerażony Pełczycki spojrzał na Jana. Skinął mu głową, aby jednak powiedział.
-Jestem Jan Klimaszewski, a to mój przyjaciel pan Michał Pełczycki. A ty?- Wydusił Jan.
-Ne ważnot kim, to mojot swawolna kompanija... No, to zlazit z koni.-
Niespodziewanie z lasu wyszli kolejni kozacy.
-Jezu Chryste, Janie ratuj nas!- Histeryzował Pełczycki.
-Stul pysk, psi synu!- Odrzekł Klimaszewski zsiadając z konia.
-Dajtie samopał.- Kozak wyciągnął chudą rękę.
Klimaszewski rzucił mu swojego garłacza. Teraz mógł przyjrzeć się dokładnie kozakowi. Wielka szrama na twarzy szpeciła go okrutnie, a długie czarne wąsy kołysały się z wiatrem. Kozak zmrużył swe zielonkawe oczy, przyglądał się Klimaszewskiemu. Dokładnie zmierzył go wzrokiem, po czym zwrócił się do swoich ludzi:
-Na spakojna, obszukaty!-
Kozacy uradowani wyrwali szablę Janowi. Ten kopnął jednego w twarz, Szamotał się.
-Ha, ha! No, a tera wybiraj laszku, abo niet! Ja tiebia pawiszni!-
Kozacy wybuchli śmiechem gdy Jan próbował się bronić. Przewrócili go i kopiąc zawlekli do pobliskiego drzewa. Pełczycki rzucił się mu na ratunek, chciał pomóc, ale otrzymał potężny cios obuchem. Na wpół przytomny Klimaszewski kątem oka dostrzegł kozaków plotących szubienicę. Nie! To niemożliwe, nie mógł tak po prostu zginąć z rąk kozackiego ścierwa, którym przez całe życie gardził. Nagle usłyszał głośny huk, coś szarpnęło nim w górę, nie widział niczego, otaczały go zupełne ciemności, słyszał tylko strzały, krzyki i czuł potworny ból. W ustach poczuł smak lepkiej krwi, próbował otworzyć oczy... zapadła ciemność.
W oddali słyszał dźwięki. Każdy zadawał potworny ból, czuł je w swojej głowie, te szmery, trzaski, jęki, przez nie tak okrutnie cierpiał. Zdawały się być coraz wyraźniejsze, wyraźniejsze, już nie tak chaotyczne, przekształcały się w dwa powtarzające się. W końcu zrozumiał, słyszał rozmowę. Nic jednak z niej nie rozumiał, ból wchodził i rozszarpywał mu głowę od środka. Powoli dochodził do siebie, próbował oprzytomnieć, czy w jakiś sposób przezwyciężyć ból. Ten jednak całkowicie nim zawładnął, nagle poczuł coś lodowatego na twarzy. Jan Klimaszewski, przypomniał sobie wszystko. Udało mu się otworzyć oczy. Leżał na mokrym łóżku w małej ciemnej izdebce, pośrodku której stał niski parobek.
-Gdzie jestem? Kto ty?- Zapytał Jan.
-Jo? Jo waszmości służę- Padła odpowiedź.
-Ach, skąd się tu wziąłem?- Nagle, ból "wstrząsnął" Klimaszewskim.
-Ot, przywieźli waćpana ze dwa dni temu, pobitego okrutnie. Kazali się opiekować.-
Klimaszewski spojrzał na mokre łóżko.
-No, strasznie waćpan majaczyłeś i żeś krzyczał. Cierpienia skrócić chciałem, ot wodą chlusnąłem.- Parobek uśmiechnął się.
Jan dopiero teraz poczuł ciasno owinięty bandaż na głowie. Nie sądził aby oblewanie wodą leżącego na łóżku, było rozsądne, ale jeżeli chciał pomóc.
-A pan Pełczycki? Zdrów?-
-Nikogo, tylko waćpana tu przywieźli.-
-Ech, daj bóg żeby żył. Przywieźli mówisz, kto mnie przywiózł, komu życie zawdzięczam?-
-A bo ja wim? Jakowyś przyjaciele pana mego. Mówili że za dwa - trzy dni przyjadą.-
-Kto twój pan? -
Parobek ugryzł kawałek kiełbasy. Spojrzał dziwnie na Jana.
-Pan Tomasz Hadziewicz herbu Nałęcz.-
Klimaszewski teraz już wiedział dlaczego parobek tak dziwnie na niego patrzył. Tomasz Hadziewicz słynął na całej Ukrainie z okrucieństwa, a kozactwa nienawidził równie dobrze jak on sam.
-Ale tera pan mój wyjechał, pewno z tymi co tu waćpana przywieźli- parobek ponownie ugryzł soczystą kiełbasę.
-Dziękuję ci za opiekę, ale proszę wyjdź już, chcę sam spokojnie wszystko przemyśleć-
Niski parobek z ustami pełnymi kiełbasy, pokiwał głową i wyszedł. Jan próbował się obrócić na bok, ale ból mu na to nie pozwolił. Leżał tak długo, zastanawiając się nad samym sobą.
Co teraz począć? Jak dotąd, miał jechać do Łubniów na proces z hultajem Obertyńskim.
Ale to niespodziewane spotkanie z kozakami... całkowicie pomieszało mu wszystko.
Rozmyślając, zobaczył przed sobą Pełczyckiego, leżał spokojnie pod drzewem, jego zmasakrowane ciało wskazywało, że musiał umierać bardzo powoli i w potwornych męczarniach. Nagle, przewrócone białkami do góry gały, spojrzały na Jana. Czarne od suchej krwi usta przemówiły:
-Janie... Janie... ratuj... ratuj Janie...-
-Aaaaaaa!!!- Klimaszewski zbudził się z krzykiem. Niski Parobek przybiegł kuśtykając.
-Co jest waszmości?- spytał.
-Pełczycki... muszę ratować... ratować... kozacy...- bełkotał Jan.
Parobek wyciągnął szmatkę z kubła z wodą i przyłożył mu ją do rozgrzanego czoła.
Janowi od razu się zrobiło lepiej, skończyły się zawroty głowy, ale ból... był nadal okrutny.
Klimaszewski zauważył przez okno jasny księżyc. Był środek nocy... Jezu Chryste, to tylko zły sen! Ale jeśli Pełczycki naprawdę potrzebuje pomocy? W końcu jego tutaj nie przywieźli.
Może kozacy... nigdy! Musiał pomóc przyjacielowi. Teraz jednak był na to za słaby, musiał zaczekać, zaczekać, aż przyjedzie Hadziewicz, on mu na pewno pomoże...
Niewiarygodnie szybko Jan zdrowiał. Nie minęły trzy dni kiedy przyjechał Hadziewicz z pięcioma innymi szlachcicami. Klimaszewski mógł już swobodnie chodzić, jednak o walce z kozactwem nie było mowy.
-Trzy dni - mówił Hadziewicz - goniliśmy ich. Zatrzymali się niedaleko Krzemieńczuka, jakby tak zebrać ludzi, szybko się wybrać... można by to hultajstwo rozgonić -
-A był może z nimi mały, gruby szlachcic?- spytał Jan.
-Nie wiem, ale... jeśli idzie o życie szlachcica...- Hadziewicz zamyślił się, spojrzał na siedzącego w ciemnym kącie człowieka.
-Dachowski! - krzyknął. Tamten wolno podniósł głowę.
-Jedź waćpan do Niewiarowa, zbierz szlachtę! -
-Jadę z wami - rzekł Klimaszewski.
-Nie możesz walczyć -
-Muszę... -
Hadziewicz podkręcił wąsa, zgrzytnął zębami.
-Macewicz!-
-Tak?-
-Weźmiesz pana Klimaszewskiego do kulbaki, wyjeżdżamy z samego rana!-
Na horyzoncie widać było krwawo wschodzące słońce, wiatr lekko szeleścił liśćmi.
Jan chwiejnym krokiem wyszedł z dworu, nie mógł spać tej nocy, cały czas myślał o przyjacielu - Pełczyckim. Konie niespokojnie parskały gdy wyprowadzano je ze stajni. Klimaszewski dopiero teraz mógł dokładnie poznać kompanije Hadziewicza. To lis! Sprowadził jakiś zadumanych szaraków, żądnych pieniędzy i sławy. Skurwysyny! Janowi zależało na życiu Michała, a ich obchodziły tylko łupy. Ale najważniejsze było to, że tak czy siak pomogą odzyskać Pełczyckiego.
Podprowadzono mu konia, trzech pachołków pomagało mu, z trudem wdrapał się na grzbiet wierzchowca po czym Ignacy Macewicz wgramolił się przed niego.
-Mocno się waszmość trzymaj- polecił Macewicz.
-Tak, bo musimy pędzić...- mruknął Hadziewicz - ...dziś rozerżniemy bandę kozackiego ścierwa- uśmiechnął się i umocował rusznicę przy kulbace, sprawdził czy zamek aby nie naciągnięty.
-Co planujecie?- spytał Klimaszewski.
-Trzeba by najpierw ich dogonić, sprawdzić ilu uciekło... wątpię aby rozdzielili się na grupy, aż tak głupie te psy chyba nie są- Tomasz nie krył swej niechęci do kozaków -mam kilka pomysłów... tak, najlepiej z zaskoczenia ich wybić, ale zobaczymy na miejscu...- spojrzał w niebo -pewno padać nie będzie, no... To ruszamy!- Wskoczył na konia, dał swoim ludziom znak ręką... i cała grupa pomknęła traktem w stronę Krzemieńczuka.
Konie pędziły z potworną prędkością, ich pyski pokryły się pianą a zapadnięte boki zwierząt ochlapywało błoto. Jechały tak ostrą jazdą przez dwie mile, w końcu Tomasz Hadziewicz zarządził postój. Napojono konie przy pobliskiej rzeczce. Wymiana paru krótkich zdań między ludźmi, krótki odpoczynek dla koni i znowu szaleńcza jazda. W taki sposób gdzieś koło południa ośmioosobowa kompanija Hadziewicza była w pobliżu miejsca gdzie znajdował się ostatni obóz kozaków. Dlaczego on ich tak nienawidził? - myślał Jan.
Zdolny był nawet, godzinami pędzić przez stepy aby dorwać to hultajstwo. Ale co mu tam!
Może uda się nawet odzyskać to co kozacy zrabowali?
-Nie ma ich!- krzyknął Hadziewicz.
I rzeczywiście, mała dolina była pusta, zostały tylko ślady po obozowisku.
-Na pewno uszli na południe...- mruknął.
-A skąd waść wiesz?- padło pytanie.
-A wy byście się pchali w paszczę swoich prześladowców?! Na koń! Ruszamy na południe!-
Jechali długo... nie znaleźli żadnych śladów po kozakach.. Dopiero gdy zaczęło już zmierzchać a wszyscy podupadli na duchu, Klimaszewski dostrzegł małe światełko w pobliżu rumowiska. Firlej i Biesiadecki podczołgali się do obozu. Wrócili po pół godzinie... kozaków było z piętnastu, znacznie mniej niż przewidywał Hadziewicz. Jednak nadal nie zauważono Pełczyckiego. Janowi pozostawała tylko nadzieja, że Michał uszedł, lub przy kozackim ognisku śpi skrępowany, wyczerpany... Ale właściwie po co kozacy mieli by się przejmować jakimś tłustym szlachcicem? Być może trzymają go jako okup, wybawienie z zasadzki. Jeśli tak, to na dużo im to się nie przyda bo Hadziewicz i tak ich wyrżnie z nienawiścią.
-Jak myślisz?- spytał Hadziewicz Biesiadeckiego.
-W nocy Tomaszu... nie zdążą nawet mrugnąć-
-I ja tak sądzę... Cofniemy się, tam - do małego boru... Niech się wszyscy szykują.-
Noc była bezksiężycowa. Klimaszewski ostrzegł wszystkich, mówiąc o Pełczyckim. Każdy sprawdzał broń, szablę - czy dobrze wychodzi z pochwy, w końcu wszystko było gotowe, czekali...
Hadziewicz nakazał jakimś dwóm niskim szlachcicom iść pierwszym, wzięli łuki. Wszyscy szli skuleni, bardzo cicho. Powoli, ostrożnie zbliżali się do ogniska przy rumowisku.
Cała grupa na rozkaz Tomasza skryła się za małym pagórkiem. Ci dwaj z łukami ruszyli w stronę obozu kozaków, wszyscy spali, strażowało jedynie dwóch. Pierwszy ze szlachciców naciągnął łuk, spojrzał na drugiego, ten wziął na cel kozaka przy ognisku. Obydwoje wypuścili cięciwę jednocześnie. Na wpół śpiący kozak usłyszał cichy świst powietrza, nie zdążył zareagować... ostry grot wbił się w jego gardło z olbrzymią siłą, drugiego kozaka powalił doskonały strzał w tętnicę. Dwaj szlachcice wyrzucili łuki, pierwszy wyciągnął pistolet zza kontusza a drugi miał już rusznicę w rękach. Cała kompanija Hadziewicza ruszyła wolno do przodu. Jeden z kozaków zbudził się. Wstał i zobaczył swego przyjaciela Iwana, całego we krwi. Usłyszał jakieś kroki, podniósł głowę i ujrzał wycelowaną w siebie lufę.
-Lachy! Na...- nie skończył gdyż kula z rusznicy roztrzaskała mu głowę.
-HAAAAAAA!- rozpoczęła się walka. Z samego początku zginęła połowa kozactwa od kul.
Potem wszyscy wyciągnęli szable, rozpoczęła się krwawa rzeź kozaków. Klimaszewski nie mógł walczyć, przyglądał się wszystkiemu z bandoletą w rękach. Dostrzegł kozaka ze szramą na twarzy, to ten sam, który chciał go powiesić! Nagle walcząc z Janem Macewiczem ciął wlew. Ten nie zdążył odbić i ostrze szabli rozłupało mu głowę. Kozak rzucił się na bezbronnego Tomasza, któremu ktoś wybił broń z ręki. Hadziewicz ujrzał ostrze szabli, to już koniec! Chciał zamknąć oczy... niespodziewanie wszyscy usłyszeli strzał, kozak atakujący Tomasza padł na ziemię w kałuży krwi. Hadziewicz spojrzał w prawo, stał tam Klimaszewski z dymiącą bandoletą. Tomasz porwał broń, podbiegł do jednego z kozaków ciał krzyżowo, odrąbana ręka padła bezwładnie na ziemię. Klimaszewski dostrzegł nagle, coś pełzającego na ziemi. Rany boskie! To przecież Pełczycki! Poturbowany próbował uwolnić się z więzów. Klimaszewski podbiegł do niego, kilka chwil i Michał był wolny. Ostatnich kozaków wyrżnięto w pień, Hadziewicz nie oszczędził nikogo. Walka zakończyła się zwycięsko dla szlachty...
Pełczycki żył, ale był nieprzytomny. Wsadzono go na konia i zawieziono do dworu Hadziewicza. Ten w podzięce Klimaszewskiemu za uratowanie życia obiecywał, iż jest jego dłużnikiem.
-Dziękuję- odpowiedział Klimaszewski. -Ale już coś dla mnie waszmość zrobiłeś.-
-Ja?-
-Tak. Dzięki waszmości... odzyskałem przyjaciela...-
K O N I E C
|