Andrzej Bursa

WEZWANIE

Od czasu do czasu, któryś z mężczyzn naszego miasta otrzymuje wezwanie do stawienia się w określonym miejscu celem poddania się ucięciu prawej dłoni.

Wezwanie takie zawiera zaledwie jedno zdanie dość wyraźnie napisane atramentem na ćwiartce taniego, kratkowanego papieru. U dołu kartki znajdują się jakieś czarne plamy, co do których nie wiadomo, czy jest to po prostu rozpryskany atrament, czy słabo odbita pieczęć. Żaden z wezwanych dotychczas nie potrafił z pewnością osądzić, że to nie jest pieczątka. Termin stawienia się jest zazwyczaj odległy o dwadzieścia do trzydziestu pięciu dni od dnia otrzymania wezwania. Przeważnie petenci otrzymują wezwanie w maju, ta że data stawienia się wypada na czerwcowe kanikuły.

W określonym dniu wezwany mężczyzna wymyka się pod lada jakim pozorem z domu i udaje się pod wskazany w wezwaniu adres z prawą dłonią zaciśniętą w pięść w kieszeni spodni i wciśnięta w pachwinę. Dom pod wskazanym adresem jest niską pretensjonalną kamieniczką, stanowiącą przybudówkę do gmachu Ubezpieczalni Społecznej. Na schodach można tu często spotkać lekarzy i sanitariuszy, którzy skracają sobie tędy drogę do narożnej trafiki. Na pierwszym piętrze w korytarzu petent oddaje schludnej panience wezwanie. Jeszcze nie zdążyło się, żeby ktoś został załatwiony od razu. Panienka prosi petenta, aby łaskawie poczekać dwie do trzech godzin lub zgłosił się za kilka dni. przed kamienicą znajduje się bujny, zielony skwer. Tam czekają wszyscy petenci.

Operacja odbywa się w przytulnym gabinecie, przypominającym trochę gabinet dentystyczny. Na suficie i jednej ze ścian umieszczona jest potężna, skomplikowana maszyneria, kilkanaście tarcz stalowych o bardzo ostrych, cienkich brzegach i kilka lamp. Operacji dokonuje stary, niedołężny lekarz i dwudziestoparoletnia asystentka. Właściwie tylko ona się liczy. Z podziwu godną zręcznością tamuje błyskawicznie krew wytrysłą po ucięciu dłoni ostrą tarczą. Przeważnie petent mdleje z bólu i budzi się dopiero po kilkunastu godzinach, trochę wyczerpany, lecz rześki i pozbawiony dłoni.

Jeszcze się nie zdarzyło, aby ktoś z wezwanych nie zgłosił się. Raz tylko pewien maturzysta w przeddzień stawienia się wyjechał z miasta i przez kilka dni błąkał się po okolicznych polach i lasach. Znaleziono go w jakimś stogu obłąkanego i przewieziono do zakładu dla umysłowo chorych. Do dziś tam pozostaje. Ocalił dłoń, ale został wariatem na zawsze.

Nie wiem, ale ten tekst Bursy, jest dla mnie metaforą egzaminu dojrzałości. Tylko co - wynikałoby z tego, że lepiej dać odciąć sobie tą "dłoń stresu", niż zachować ją, kosztem zwariowania ? Hmm...

A tak na marginesie to Bursa za pierwszym razem "nie dał obciachać "sobie dłoni...

Zdał maturę za drugim razem.


Bartosz "Yahoo" Jasiński
e-mail: yaho@polbox.com
icq: 55008612
Wszystko jest poezją http://www.republika.pl/yahoopage



Banner przyjaciela